Wielki powrót.

Rozpoczął się dość niewinnie pośród wspaniałych okoliczności przyrody tej bardziej i tej mniej dzikiej. Morza szum, ptaków śpiew, złota plaża pośród drzew… No odrobinę mnie poniosło, ptaki rzeczywiście darły chude gardła w niebogłosy, może nie morze, ale woda, płynęła pod naszymi stopy, pośród drzew można było jedynie spaść na zbity łeb parędziesiąt metrów niżej, ale było miło. Poranek rzeczywiście przywitał nas dobrze, podobnie jak my jego.

image

Z każdym krokiem jednak staczaliśmy się tak my, jak i cała okolica w objęcia chłodnej wilgoci. Szliśmy wspak drogą krzyżową ścieżki dydaktyczno – przyrodniczej na Baranią Górę z dwudziestoma pięcioma stacjami. Nie widzieliśmy większości z nich, gdyż wychynęliśmy jakoś w połowie, zaś świadomość nasza naszą się stała przy 9.

image

Przy słynnej zaporze na jeziorze Czerniańskim w Wiśle, której brzydota przejdzie niewątpliwie do historii zaczęło robić się naprawdę mokro, woda zaczynała kapać z góry na dół w postaci coraz intensywniejszego deszczu, a my schowaliśmy elektroniczny sprzęt do uwieczaniania rzeczywistości do plecaków i przykryliśmy folią, stąd nie mamy nic, czym moglibyśmy się pochwalić. Wrzucamy samo jezioro.

image

Za to kilka kilometrów niżej, jak nogi zaczynały wbijać nam się w d…uże nasze plecaki… usiedliśmy, by się osuszyć na przystanku PKS.

image

Dziewczęta owinięte w zależności od temperamentu i osobistych potrzeb ręcznikami kąpielowymi siały zgorszenie po całej wsi, znaczy Wiśle. Czekaliśmy na pekaesa o 12.15. Nie przyjechał do 12.30, więc bardziej z musu niż potrzeby ruszyliśmy dalej tylko po to, by po kilku następnych minutach ówże niepunktualny autobus pokazał nam swój gruby odwłok. Pojechał i uciekł, a nas wzięła chętka wytłuc jego i jemu podobnych, ale się ogarnęliśmy i – psychicznie, fizycznie i mentalnie pokonani przez drogę – wzięliśmy taksę i zażyczyliśmy dworzec PKP obejrzeć. Mietek, miły kierowca, zwiózł nas, wskazał dworzec, uśmiał do łez z naszych planów znalezienia informacji kolejowej i polecił, by utopić smutki i nadzieje w Barze w Harapuciu.

Chwilę po wejściu, moja, dająca o sobie znać jedynie na wariackich wyprawach, umiejętność przyjaznej rozmowy z ludźmi, zjednała nam dwóch obecnych na miejscu ślązaków, z którymi od słówka do słówka i rozpoczęła się całkiem miła pogawędka przy herbatce. Na zdjęciu od lewej: Ja, Jan, Janek. Był i Piłsudski, ale zmył się szybko, chyba go żona wezwała. Pozdrawiamy całą brygadę z Harapucia!

image

W dziwnych szklankach p. Renia robi herbatę, ale niech jej będzie, smaczna była, mimo że zimna bardzo. Zawistni ludzie, z którymi byłem na wyprawie, po złości i zazdrości raczyli się do upadłego grzanym winem z glinianych kubków, znieść nie mogąc, iż tak miło sobie rozmawiam.

image

Jak ututkali się i z czubów mocno dymiło, zapomnieli o swych do mnie uprzedzeniach i wspólnie zajęliśmy inny stół, bliżej prawdziwego kominka z ogniem trzaskającym, i Anna ograła w tysiąca Mirka i Renię, a my, żeby skórę ratować, obiecaliśmy Reni przysłać talię kart specjalnie dla Baru.

Na resztę wydarzeń, jako na przykład, że wtoczyliśmy się na peron prawie razem z pociągiem, albo że nikt (prawie) nic (prawie) nie pamięta, co było dalej, spuśćmy zasłonę miłosierdzia. Grunt, że wyszliśmy w Gdyni z pociągu tylko po to, by prawie zamarznąć na kość, odnaleźliśmy samochód Marcina, a on zawiózł nas do domu, po czym słuch o wszystkich zaginął.

Z ostatniej chwili wieść, że sucz nasza oszczeniła się szczęśliwie w niedzielę, 5-tego i ma cztery szczenięta, więc – o ile części się nie pozbędziemy, bądź to rozdając, bądź jedząc co lepsze sztuki – to następna wyprawa będzie nawariata z psiakami.