Dzień pierwszy

Siąpili nosami pełnymi kataru…

Wydawałoby się, że dorośli ludzie, a ciągle tylko sffff, sffff… Przy oknie siedziała Islandka, przy przejściu Polak. Między nimi ja.  I całą podróż siąpili. A potem siąpili na lotnisku, kiedy czekaliśmy na bagaże… Czas płynął, czekaliśmy, a oni siąpili… I do długiej listy rzeczy, których nie lubię, dopisałem jeszcze dwie: jak ludzie siąpią nosami i lądować wieczorem.

Po wyjściu z samolotu mój plecak wyjechał, co oczywiste, jako ostatni, dziurą dla bagaży niestandardowych. I tak dziwne, że landrynka przepuściła tak spakowany bagaż: na plecaku statyw, pod – karimata, a wszystko razem owinięte folią, by się nie rozleciało przypadkiem.

Tę folię jeszcze na lotnisku zdjąłem, co tylko pogłębiło moje spóźnienie do odbioru samochodu, ale facet z wypożyczalni czekał.

Zostałem przewieziony do biura, podpisałem stosowne dokumenty i ruszyłem… na zakupy. Islandzką biedrę (Bonus) widziałem po drodze, ale właśnie ją zamykali, więc kupiłem drożej – obok. Na Islandii już ciemno…

Potem przejechałem przez Reykjavik, gdzie zatankowałem i ruszyłem w interior. Właściwie bez specjalnego pomysłu, byle dalej od miasta stołecznego, a że zafiksowałem sobie w głowie, że na zachód, żeby przejechać ichnim śmiesznym tunelem, to tak pozostało. Po kilkudziesięciu minutach wyjechałem w dzicz i zacząłem szukać miejsca na rozłożenie namiotu. Rozpaczliwe poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów, w efekcie zjechałem na pobocze i rozłożyłem się na podłodze. Okazało się, że dobrze zrobiłem wybierając starszy, ale większy wehikuł – jest w nim wystarczająco dużo miejsca, by spokojnie spać.

Jutro, jak wzejdzie słońce, zobaczę, co i jak i przedsięwezmę kilka planów.