Wracamy

Kangur obudził nas o 6.30. Całe pięć godzin spania, cóż za luksus. Po jego wyjściu zdrzemnęliśmy się jeszcze. Po zjedzeniu tosta z dżemem w towarzystwie Francuza, poszliśmy na dworzec oddać na przechowanie bagaż i wio na włóczęgę po mieście. Ponure wrażenie jakie zrobiło na nas to miasto poprzedniego wieczoru, rozwiało się jak dym w obliczu jego prawdziwego oblicza, gdzie dwie trzecie budynków to cudowne, wspaniałe rozpadliny, pilnowane przez hordy bezpańskich psów. Pozostała część to ociekające złotem i bezguściem tandetne, nowoczesne badziewia. Podczas naszej włóczęgi, odkryliśmy dwie mikrocerkwie, bielutkie z zewnątrz, czerwonozłote w środku. Uprzejma obsługa zapaliła nam światło, a ja plułem sobie w brodę, że zostawiłem statyw w przechowalni. Piękne wnętrza.
Rumunia to kraj wiszących, leżących, oplatających wszystko drutów. W stopniu daleko większym niż w Hiszpanii czy we Włoszech.
Po drodze Anulka przyhaczyła pracownię rzeźbiarską Marii Radulescu. Wraz z dziewczynami poszła w gipsową masówkę, ale widać, że rzeźbienie sprawia im radość. Porobiliśmy im zdjęcia, wymieniliśmy się adresami i obiecaliśmy wysłać odbitki. Fajny zakład, jest w nim dużo ciepła dzięki tym ludziom.
Wróciliśmy metrem. Chcieliśmy napisać coś o metrze tu i ówdzie, porównać rozwiązania komunikacyjne, popastwić się nad naszym krajem, ale nam się już nie chce.
Wieczorkiem, dla rozluźnienia, w pociągu do Budapesztu, postanowiliśmy obejrzeć film, wysokiej klasy dramat społeczno-obyczajowy pod tytułem “Paranormal Activity”. Po tym filmie Anulka miała oczy jak spodki i długo nie mogła zasnąć.