otokar

Cała noc w pozycji półleżącopółsiedzącej z bolącą kością ogonową, opuchniętą i bolącą szyją oraz zgiętymi w kolanach nogami.
Czego więcej od życia chcieć?

W nocy wrócił deszcz i jego niemilknący szum umilał nam podróż. Rejs autokarem, oprócz dolegliwości fizycznych, przyniósł także inne spostrzeżenia.

Stewardem w naszym otokarze był Turek, bardzo poważnie podchodzący do swej pracy. Młody ten człowiek tchnął profesjonalizmem większym niż stewardessy w dowolnej linii lotniczej. Sam jeden uwijał się jak mróweczka, wszystkie ruchy wykonywał automatycznie, jak robocik. Mimo, wydawałoby się Europejczykom, niemęskiego zajęcia, biła od niego godność i duma z wykonywanej pracy. Miło było patrzeć jak wykonuje swoje obowiązki. Jego pełne poświęcenia zaangażowanie niestety nic nie pomogło na nasze dolegliwości, które z każdą chwilą dawały nam się coraz bardziej we znaki.

Ankara, dla odmiany, przywitała nas deszczem i okolicą, dla której nie warto było wysiadać z autobusu. Potraktowaliśmy to jako znak Boży i postanowiliśmy, rzutem na deski, pokonać te marne paręset kilometrów więcej. Dzielnie przezwyciężając narastające dolegliwości związane z kolejną podróżą, punkt o 14 wysiedliśmy w Nevsehirze.

Podczas pierwszych trzech minut na płycie parkingu, kiedy to usiłowaliśmy odzyskać postawę wyprostowaną, znowuż zostaliśmy wyłowieni, tym razem przez organizatora lokalnych safari. Gadał w języku Szekspira, miał bujną, kwiecistą wymowę, takowoż i fryzurę, i sprzedał nam, oprócz marnego hotelu również wycieczkę z przewodnikiem i bilety w kolejne, wybrane przez nas,  miejsce.

Punkt o 15.00 czasu lokalnego dowiózł nas swoją 40-letnią Dacią do hotelu w Goreme. Wielka okazja, dwa noclegi, mało pieniędzy. Boy hotelowy mimochodem wspomniał, iż w hotelu nie ma wody. Po dziewiętnastu godzinach w podróży zabrzmiało to jak kiepski dowcip. Boy usiłował zamydlić nam oczy informacją o rzekomym braku wody w całym mieście i że mają ją włączyć może za 10 minut, a może za godzinę.

Na jadanie obiadów w tym miejscu stać tylko nielicznych. Więcej tego błędu nie powtórzymy. Żeby ciekawskim przybliżyć choć odrobinę koszty, podajemy z kronikarskiego obowiązku, iż 0,75l naprawdę marnego miejscowego sikacza w kolorze czerwonoburaczkowym, po przełożeniu na nasze, oznacza ubytek w kieszeni o jakieś 140zł. Po pokrzepiającym fizycznie, a osłabiającym finansowo obiedzie, obleźliśmy okolicę, fotografując, co się da.

Po sprawdzeniu, iż w hotelu nadal nie ma wody, przenieśliśmy się do takiego, w którym woda jest.

Słów kilka na temat miejsca, w którym jesteśmy. Wydaje się, iż to tutaj Smerfy wypędzone ze swojego lasu przez Gargamela, wydłubały sobie w grzybopodobnych formacjach skalnych swoje malutkie, przytulne domki. Jesteśmy w Kapadocji.