ojczyzno moja…

Wyjazd z Trójmiasta i przejazd do stolicy warto wspomnieć z dwóch powodów. Pierwszy to taki, iż dobry Pan Bóg od samego początku zsyłał na nas znaki różnorakie, iżby od podróży nas odstręczyć. A drugi, iż mimo wszystko i tak udało się wyjechać.
Eskaemka podła w Gdańsku Wrzeszczu bieg podstępnie zakończyła, słowami kierowniczki składu informując, że wraca nazad do Gdyni i nawet jej przykro nie jest. A nasz polskibus miał wyjeżdżać za 15 minut. Sru! my więc w taksę wpadliśmy i dawaj telepatycznie silnik popędzać, a spojrzeniami nieruchawego taksówkarza. Nic to nie dało. Jechaliśmy zbierając wszystkie punkty za czerwone światła na trasie z Wrzeszcza do dworca PKS. Mimo tego autokar złapaliśmy i rozpoczęliśmy wyjazd.
Jedynym godnym uwagi wydarzeniem w przejeździe busem był fakt pojawienia się obfitej w biodrach obsługi: stewardesa wypluwała z siebie jednym ciągiem pytanie „kawaherbatawoda!!!?” bardziej krzyczocharcząco niż pytająco, tak, że odnosiliśmy nieustające wrażenie, iż biorąc od niej cokolwiek, będziemy winni diabłu nasze dusze.
Ludzie przeróżni starali się ochłodzić nasz zapał przed znękane oczy wyobraźni naszej stawiając wyimaginowane przeszkody dodatkowe, a remontami straszyli i korkami wzdłuż i wszerz…
Dość powiedzieć, żeśmy wpadli na ostatni moment na lotnisko, na tyle żeby zjeść drugi obiad, zdrzemnąć się na ławce, poczytać jeszcze literaturę różnoraką, kawą ją zapić i wonczas dopiero samolot podstawili.
Wspominam ten lot (ja, bo Kot mój nie bardzo ma na ten temat zdanie) jako najlepiej technicznie przeprowadzony, najlepszy start i drugie co do jakości lądowanie. Bardzo zadowolony.
Powitaliśmy ziemię gruzińską (bo tu właśnie lecieliśmy) niczym kochanek kochanicę swoją, czule i z łzą w oku. Gardłowe nawoływania taksówkarzy, autobusiarzy, ochroniarzy, sprzedawczyń biletów, exchangerów… to wszystko przypomniało nam przygody sprzed półtorej roku, a zastanawialiśmy się, na ile Gruzję inną odnajdziemy, czy też na ile my inni jesteśmy po tym czasie.
Autobus za 3 lari od osoby zwiózł nas do Kutaisi w towarzystwie studenckiej polskiej partyzantki. Wprawdzie mówiliśmy, że do centrum jedziemy, ale wysiedliśmy wcześniej, zrozumiały niepokój w kierowcy budząc, zobaczyliśmy bowiem placyk znajomy, skąd w kwadrans dotrzemy do hostelu, w którym już mieliśmy przyjemność.
O dziwo, mimo dość późnej pory nikt się nie zdziwił, przyjęły nas kobity serdecznie, pokój dostaliśmy i po małym przemeblowaniu udaliśmy się na spoczynek.
Dopiero teraz do naszej świadomej świadomości dotarła różnica czasu między ojczyzną naszą biedną, a Gruzją, jeszcze biedniejszą.