Białe miasto i występy gromowładnych

Noc spędziliśmy w hostelu, który nie miał miejsc, ale przyduszeni naszą ponurą, nie zwiastującą niczego dobrego obecnością, właściciele znaleźli dla nas pokój, który przypominał kropka w kropkę ten, który zarezerwowaliśmy. Wydaje się, że negatywna opinia na booking.com nie jest tym, czego ci ludzie potrzebują.
Bądź, co bądź noc upłynęła spokojnie, w pokoju było półtorej łóżka, ściana frontowa zrobiona z matowionego szkła, drzwi także, podobnie jak ściana w toalecie, tak więc wszelakiego rodzaju czynności fizjologiczne obarczone były pełnym wesołości rozglądaniem się wokół siebie.
Po przedziwnym śniadaniu, złożonym z soku, 5 bułek i łyżeczki dżemu na wszystko, pokrzepieni, ruszyliśmy na miasto. Pierwszą rzeczą, która rzuciła nam się w przymrużone blaskiem oczy była specjalizacja ulic. Na każdej ulicy można dostać coś innego. Na jednej siedzą wszyscy optycy z miasta, na drugiej sprzedawcy instrumentów muzycznych, następnie kaletnicy i tak dalej. W sumie fajna sprawa biorąc pod uwagę, że my, chcąc coś porównać u konkurencji musimy teleportować się z Gdyni do Gdańska na ten przykład. Korzystając z nadarzającej się okazji, czyli całych stad optyków, zakupiliśmy Kotu nowe okulary przeciwsłoneczne, które do czaszki ładnie przylegają, tworząc ten look, który uwielbiam. Samemu nie kupiłem żadnych, gdyż jest to wyrzucanie pieniędzy w błoto, albowiem i tak nie używam ze względu na przyrośnięty do prawego oka wizjer aparatu fotograficznego.
Kot, wyposażony w okulary, nareszcie przestał się nerwowo mrużyć i przyuważył katedrę na Plaza de Armas, którąśmy postanowili zwiedzić, wcześniej po drodze wypijając wyciśnięty z zielonych roślin obrzydliwy w smaku sok.zielony sok _DSC0398

W Arequipie, podobnie zresztą, jak w całym Peru, to jest tak:
Bilet wstępu kosztuje 10 soli. Na osobę. Tak więc turysta szykuje się na 20 soli. Po czym dowiaduje się, że może spokojnie wykupić także przewodnika, który w cywilizowanycm języku objaśni, co i jak. Taki przewodnik kosztuje 10 soli, płatne po zwiedzaniu. Jest tylko takie małe, malutkie ale. Przewodnik jest obligatoryjny.

Ręce opadają. Wzięliśmy wychudzoną laseczkę za przewodnika i wchodzimy. Poczekaliśmy, aż zarządzająca zapisze sobie numery, wyda bilety i ukończy inne tajemnicze czynności biurowe. Na samym wejściu zasieki i strażnik: nie wolno wnosić statywu. Hmmm…  Wracamy do kontuaru i zaczyna się tłumaczenie, że statyw nie niszczy arcydzieł, podobnie jak i my, że taki przepis generalnie mija się z rozumem w bezpiecznej odległości itp. Po paru minutach widać na naszych twarzach, iż jesteśmy bliscy rezygnacji, a to już nie bardzo się podoba: raz, że przewodniczka już-już obwąchała swoje 10 soli, a tu kicha wychodzi, dwa, że urzędniczka będzie musiała storno jakoweś tajemnicze zrobić, a potem się z tego tłumaczyć.
Poddali się. Weszliśmy ze statywem. Mnóstwo złota, brylantów, szmaragdów, rubinów i innych świecących świecidełek, które mnie absolutnie nie kręcą. Ale warto było zajść, popatrzeć i posłuchać ze względu na dwa habity, w które z powodzeniem można przebrać aktorów do horroru. Przecudowne, budzące grozę habity z kapturami. Śliczności. Oczywiście, innym może się co innego spodobać, Bóg raczy wiedzieć. Akurat tam nie można było robić zdjęć…

Przewodniczka opowiedziała nam o katedrze i o sławnym moście, poszliśmy więc na katedralny dach, a potem i na sam most, aby obadać temat, aliści pozostawimy to bez komentarza. Most, jak most. Łukowaty.

Po moście obiad. No czyż może być w tym coś trudnego? Arequipańczycy potrafią skomplikować to w taki sposób, że ja, mimo chęci na hamburgera, zjadłem smażony befsztyk jagnięcy, zaś Ania, mimo chęci na makaron z salchicho, zjadła Big Maca. Nie pytajcie, dlaczego. Obiad, w każdym bądź razie na raty.

Podczas szwendaczki po mieście znaleźliśmy też peruwiańską odmianę CCC czyli Cusco Coffee Company, która bardziej niż w ciżemkach, gustuje w kawie. Ma wi-fi i ogólnie jest przyjazna.
Minuta do minuty i zrobiło się pod wieczór. W Peru, podobnie jak w całej strefie okołorównikowej, zmrok przychodzi jak poborca podatkowy: najpierw go nie ma, potem nagle jest. I dzieje się to w okolicach 18.00 – widać, jak słońce na łeb, na szyję spada za horyzont – mamy niejasne przeczucie, że może to mieć związek z ruchem obrotowym naszej niebieskiej planety, który tu właśnie daje podróż na powierzchni z prędkością powyżej 1660 km/h. Albo podobnie. Nie trzymajcie nas za słowo.

W sposób niesłychanie inteligentny spodziewając się nadejścia nocy, a co za tym idzie na tej wysokości, także i chłodu, zaopatrzyliśmy się w sweterki z alpaczej wełny, w które przyobleczeni, zrobiliśmy niecodzienne widowisko Arequipańczykom: tańczyliśmy w świetle szybkozachodzącego słońca jak cyrkowcy balansując aparatem na statywie. Jeżeli ktoś nas wtedy nie widział, z pewnością mógł o tym przeczytać w jutrzejszych gazetach. Wiemy, wiemy, NIEODPOWIEDZIALNI IDIOCI… Ale żeby na tym koniec, nie. Po zdjęciach na Plaza de Armas wleźliśmy na górę najwyższej restauracji, gdzie na bajecznie położonym tarasie porobiliśmy kolejne zdjęcia, w tym zdjęcia z lampą błyskową, więc wyglądało to, jakby sam Zeus we własnej osobie zstąpił do Arequipy.nocna katedra _DSC0617

Po zdjęciach, gdy zadowoleni przy stoliku sączyliśmy – ja Cusquena Negra, a Kociątko jakiś płyn do mycia naczyń – podszedł do nas Javier, lokalny trubadur, poliglota, sprzedawca i manager zespołu śpiewającego turystom, znawca kobiet, ojciec i rozwodnik, z ktorym pogadaliśmy od serca. Na koniec dostał od nas zapinkę z napisem „I love Gdynia”.

I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, ktory potem nie dał mi spać:
Zrobiliśmy przedstawienie na środku miasta, waliliśmy flashem po oczach ubrani jak zielone ludziki z marsa, pokazaliśmy tym samym wszystek sprzęt elektroniczny, jaki mieliśmy, a potem spokojnie zaufaliśmy Javierowi, mówiąc mu dokąd jedziemy.
Brrr… Przerażająco nieodpowiedzialnie.
Przecież, jak się czyta o tych napaściach na autobusy, to taki Javier jest najlepszym informatorem dla zorganizowanej przestępczości: gada z turystami, patrzy, co kto ma, a my mu dodatkowo plan wyłożyliśmy, co zamierzamy jeszcze w Peru zobaczyć. Puknąć się w głowę, to mało. Nie spałem długo, aż postanowiłem zmienić plany, co mnie uspokoiło, a o czym zamierzałem Kociątku powiedzieć zaraz z rana. I z tym postanowieniem odpłynąłem…

PS. Arequipa nazywana jest białym miastem, gdyż duża część budynków zbudowana jest z białego tufu wulkanicznego. Ba! Może się to nawet przytrafiło wzmiankowanej katedrze…