Islas Ballestas & postapokaliptyczny Paracas National Reserve

Rano obudził nas budzik. Nie dowierzając własnym uszom i nie wierząc we własną podłość zwlokłem zeskwarczone we wczorajszym słońcu zwłoki i wyłączyłem dźwięk rannego koguta. Trzeba się zawijać. Jeżeli chcemy obejrzeć Islas Ballestas, przez ludzi małych i zawistnych zwanych Galapagos dla ubogich, należy wpaść na marinę o 8.00.

Szybko wtrząchnąwszy śniadanko wbiliśmy się w tłum turystów, którzy najwidoczniej wszyscy porezerwowali sobie wcześniej miejsca. Na pytanie krajowców, do jakiej grupy należymy, odpowiedzieliśmy z kamiennymi twarzami, że do grupy Jimmy’ego. Na pytanie, czy Jimmy dał nam special price zaniżyliśmy o 10 soli nasze wejściówki. Będziemy smażyć się w piekle.

Ale warto, bo Wyspy są wspaniałym, cudownym miejscem, gdzie zobaczyliśmy mewy, pelikany, kormorany (w tym zagrożone wyginięciem czerwonostope) i inny drób, a także lwy, lwice i lwiątka morskie, a po drodze jeden z geoglyphów Nasca – kandelabr, który jak raz, wygląda na kaktusa. Posłuchaliśmy też teorii na temat kandelabru oraz całej starożytnej, preinkaskiej kultury Paracas, której widoczną wizytówką jest 429 mumii ludzkich(?), z czego znaczna część z dziwnymi, nieludzkimi czaszkami. Mumii nikt nam nie chciał pokazać, czaszek również…

Na Wyspach wpadłem w fotograficzny amok, który zakończył się koniecznością oswobodzenia miejsca na nośnikach; po krótkim pobycie w hostelu, udaliśmy się na poszukiwanie kogoś, kto zawiezie nas do Parku i – być może – opwie nam co nieco o tym, co tam można zobaczyć. Nie uszliśmy nawet 10 kroków, jak wpadliśmy na Servicio Turistico Almora, który zaproponował nam wycieczkę w przystępnej cenie, prowadzoną przez niego samego, w jego nowej Toyocie. Facet okazał się nadzwyczaj sympatycznym kompanem, nieszkodliwym maniakiem geologiczno – chemicznym, który pokazał nam prehistoryczne muszle, mnóstwo minerałów i wyjaśnił skąd się biorą kolory skał w Parku. Najbardziej zaskakującą informacją okazała się ta, iż nawierzchnia drogi, którą się poruszaliśmy, zrobiona była z soli, a czarny zafarb zawdzięcza jedynie gumie z opon.

Senor Almora zabrał nas do formacji skalnej o nazwie Katedra, która ucierpiała srodze wskutek trzęsienia gruntu w 2007 roku, pokazał plażę Yumaque, zabrał na lody na Playa Supay, pokazał plażę czerwoną, apachety, parę widoczków, a na koniec, z daleka, flamingi. Podczas drogi ani razu nie pospieszał nas, był pełen luzu i spokoju, zatrzymywał się, gdzie chcieliśmy i jak długo chcieliśmy. Warto wziąć pod uwagę, iż znał on angielski w stopniu takim, jak my hiszpański (Is it very good? Ok? Relax…), więc cała konwersacja, podbudowana wyrazami w każdym znanym nam języku świata, w tym łaciną, oraz paroma wyrazami z podręcznego słowniczka, prowadzona była w sposób żywiołowy i głównie na migi. Okazuje się, że w ten sposób można spokojnie rozmawiać na tematy naukowe, podejrzewamy więc, iż roztrząsanie zupełnie abstrakcyjnych spraw okazałoby się równie łatwe. Grunt to chęć porozumienia.

Po powrocie do Paracas wykąpaliśmy się w oceanie, zjedliśmy kalmary z juką i poszliśmy spać. Jutro testujemy nowe linie autobusowe, Oltursa, na trasie do Limy. Powoli wracamy do domu.