Śmiertelne zmęczenie

Patrząc z perspektywy dnia dzisiejszego, tę trasę można spokojnie ochrzcić mianem z tytułu.
Wsiedliśmy z moją cholerą do pociągu, poczekaliśmy na Marcina i Anię, po czym ruszyliśmy w drogę. Na którymś z przystanków Marcina ogarnął chłodny cień przeszłości wraz ze swym partnerem, ale nie dali rady zepsuć nastroju.
Bielsko przywitało nas ciepłym powietrzem i kawą w Coffeheaven. Krótka toaleta w galerii Sfera, połączona z wyrzucaniem starych podkoszulek i byliśmy gotowi, by stawić czoła dalszej drodze. Wsiedliśmy do marszrutki do Skoczowa i, po krótkim czasie, przesiedliśmy się do pełnoprawnego autokaru do Ustronia. Generalnie na Śląsku ciepło.
Po przybyciu na miejsce odwiedziliśmy lokalny browar, którego specjalnością jest ciemne piwo bez nazwy, a którego zakupiliśmy litr w celach spożywczych. Po kilkunastu minutach zapadła decyzja, by ruszać, a nie gadać i tak rozpoczęła się nasza wędrówka?

image

Ciemne piwo okazało się piwem niezłym w smaku, zanim zobaczyliśmy pierwsze podejście, piwa nie było. To wszystko chyba przez Anię, ale nie powiem, którą?
Wejście na Wielką Czantorię okazało się prawie ponad nasze siły, stromo, pełno wybojów, gałęzi i kamieni, gdzieniegdzie leżał zastarzały śnieg, a tu i ówdzie płynęły małe potoki, więc i ślisko. Było ciężko na tyle, iż obiecałem sobie, że więcej nie będę nie doceniał gór.
Poprzednim razem też to sobie w sumie obiecałem?
Bliscy śmierci z wyczerpania wdrapaliśmy się na Czantorię, gdzie było czeskie piwo, mocno zachwalane po drodze, polski pies jedynie słusznej rasy oraz czeska laska, której gburowatość była wręcz przysłowiowa. Pokrzepieni najpopularniejszym czeskim piwem marki Radagast image

(lub podobnie) i słowami rudej właścicielki psa, udaliśmy się na poszukiwanie noclegu. Kilometry mijały, początkowy zapał też minął, za to strome zejścia i podejścia nabierały rumieńców. Doszło do tego, iż mój kot chciał spać, wyczerpany, pod choinką: image

Batem, nożykiem z Ikei i podręcznym kaloryferem udało się zmusić ją do przejścia ostatnich dwóch kilometrów do schroniska.
Schronisko Wielki Soszów przywitało nas nieskażonym uśmiechem obliczem ponurej właścicielki i absolutnie niczym nie było w stanie zmienić swojego pierwszego smutnego wrażenia. Bez prądu w pokoju, zimna toaleta dwa piętra niżej, letni wrzątek i tak samo ponury cieć, wyganiający nas z rana. Omijać szerokim łukiem. Poniżej sielankowy widoczek tuż przed odwiedzinami ciecia.image

A Marcin miał dziś urodziny, dostał kopę życzeń i czerwienił się od czasu do czasu.
Jutro dalej przed siebie bez planu, w stronę Wielkiego Stożka.