*skrona

Okazuje się, że blog nasz bije rekordy popularności i wszystkich naszych 3 i pół czytelników wyraziło ostatnio ostrożną chęć oderwania się od ponurej listopadowo-grudniowej rzeczywistości poprzez zanurzenie się w słowo pisane inne niż to z naklejek na chlebie oliwskim czy z puszek po szprotach w pomidorach. Podobno, mówią, fajnie jest się przekonać, że inni są jeszcze bardziej pokręceni niż oni.

Owoż więc tych słów kilka na deser po szprotkach, smacznego!

Takie czyste, sterylne i odrobinę wymarłe miasto. Z rana zawinięte w pierzynę i śpiące snem łapczywym, budzące się z trudem i na siłę w okolicach południa, by po pierwszym zmierzchu chyłkiem i prawie nago uciekać z powrotem w kierunku ciepłej sypialni. Trochę nierzeczywiste i z innego świata, a jednak całkiem europejskie biorąc pod uwagę ilość kotów szwendających się po ulicach…
Nie był to wyjazd w ulubionej przez nas formie i treści, bo i noclegi były jakby z automatu i wiedzieliśmy, dokąd trafimy i w ogóle pełen bezpieczeństwa był ten wyjazd, coś jakby dziećmi będąc do zoo z rodzicami się udaliśmy. Podobno kraj dzikich, wielkich i szalonych wikingów, lecz poruszający się w nowoczesny sposób rycerze Walhalli w rasowych rumakach Volvo traktowali nas jak najcenniejsze kryształy zatrzymując się nawet na delikatną sugestię chęci przemierzenia asfaltowej przestrzeni. Niby przez okrutne morze, lecz w ciepłych pieleszach. Niby już cywilizowani Szwedzi, lecz jakaś dzika ta ich cywilizacja broniąca ludziom popełniania zwykłych ludzkich błędów. Niby miło i bezpiecznie, ale w taki dziwny psychiatrycznie wyciszony sposób. I wcale się nam nie podobało to w Szwecji. To zły kraj jest dla takich, jak my. Dziwnie jakoś.
Ale na początku, zupełnie bez świadomości, po przemierzeniu labiryntu korytarzy Steny Line w Gdyni, zaokrętowaliśmy się w ogromnym, pływającym mieście wraz z naszymi przyjaciółmi Kasią i Filipem. Kasia, podekscytowana zbliżającym się wypłynięciem z portu, nie mogła doczekać się wzniesienia toastów na cześć Neptuna na górnym, zewnętrznym pokładzie statku. Zaopatrzona w błyskający groźnie flashem po oczach aparat wyciągnęła nas jak tylko po metalowym kadłubie przeszło drżenie odpalonych silników. Gdynia żegnała nas wiatrem i… Zimno jak jasna cholera! Winośmy spili w rytmie stroboskopowego kasinego błyskania, popędzani nadbiegającym chyżo odmrożeniem i udaliśmy się na hulanki a zaraz potem i tańce na pokładzie numer 9.
Hulanki nam się przeciągnęły z racji tego, że wino smaczne było samo w sobie, a zagryzane kartoflami nektar i ambrozję stanowiły w rzeczy samej. Co do tańców, to prócz tego, iż gust ludzki wszędy taki sam i 102% społeczeństwa naszej planety słucha tych samych 5 piosenek disco – polo, tańczyliśmy długo i zawzięcie, pozostawiając sobie całe 4 i pół godziny snu przed wysiadką na nieprzyjacielskim brzegu.
Interesująca konstatacja na dzień dobry: w Szwecji Święta Bożego Narodzenia w połowie listopada już tuż-tuż, a w Rzeczpospolitej jakoś o tym wydarzeniu w owym czasie nikt nie pamięta.
Na ichnim ZKM-ie proszą o koron 20 za przejazd, bankomatu w okolicy brak, kto koron ze sobą nie przemycał, ten sam sobie winien. Ale udało się kartą zapłacić w ostatnim momencie, bo już chcieliśmy z buta do Grodu Karola ruszać. Krótka przejażdżka po smętnych i śpiących jeszcze okolicach i wysiedliśmy w parku Hogwart (a nawet jak nie Hogwart, to podobnie bardzo, nie czepiać się proszę). Stąd wieczorem powrót będzie nazad, sprawdziły dziewczęta po trzy razy w czasie gdy ucinałem pogawędkę z kierowcą autobusu.
Głód zaczynał doskwierać, więc znaleźliśmy cukiernię, na piętrze której cicho ukryta śniadaniowa restauracja była z kawą do bólu brzucha. Bez rewelacji jedzenie, bez rewelacji kawa. Ale nasze kiszki niewybredne, zaraz jak burczeć przestały, ruszyliśmy zdobywać miasto.
Przed najsłynniejszym, bo i chyba jedynym, kościołem w okolicy jarmark się rozłożył z dobrociami różnymi. Nawet gałązki świerkowe można było kupić z rozpędu. Pozostawiwszy kamuflaż leśny lokalnym leśnym ludziom, weszliśmy do kościoła, gdzie akurat polskojęzyczna przewodniczka polską wycieczkę oprowadzała. Cóż się rozwodzić? Zdaje się, że fontanna na Skwerze Koścuszki ma bogatszą i bujniejszą historię. Porażony od wejścia prostotą wnętrza pokręciłem się chwilę i, pozostawiwszy Anulkę i Kasię z Filipem w środku, oblazłem kościół naokół. To jest takie uczucie, gdy głodny jak wilk człowiek zagląda do lodówki, a w środku jedynie kostki lodu pysznią się swoim istnieniem.
Poszliśmy dalej, by po kilkudziesięciu minutach dotrzeć do Światowego Drewnianego Dziedzictwa Junesko: zabytkowych szwedzkich chatek, których hiszpańskie kolory i krasnoludzkie rozmiary zrobiły na nas kolosalne wrażenie. Dla tych chatek i dającego się głaskać czarnego kota, warto było tu przyjeżdżać. Oczywiście – wpadłem w fotograficzny amok – i zanim Anulka z przyjaciółmi dali radę mnie wyciągnąć, stała się pora obiadu. Piechtą do centrum, szybko poszło. Znalazłem budkę, w której są bezpardonowo najlepsze hamburgery na świecie! Nie mają sobie równych, piszę to wiedząc, na co się ważę, najwyżej będę uciekał…
Po pożywnym posiłku udaliśmy się obejrzeć bardzo fajne skansenopodobne muzeum wszystkiego, co pływa w wodzie, w tym ośmionogiego, wypchanego zwierzaka jakiegoś egzotycznego gatunku. Przed muzeum płonące cywilizowane ogniska w metalowych koszach i kolejny jarmark, ktorego uczestnicy, biorąc mnie i Anulkę za swoich krajan, gadali do nas po ichniemu. Kiełbasa 68% czegoś w środku, nie pamiętam (jagnięciny?), ale bardzo smaczna.
Ze względu na dziwaczne upodobania naszych przyjaciół (Filip na przykład, chyba w ofierze swojemu bóstwu, ciągnie dym z jakichś liści podejrzanych zawiniętych w rurkę z papieru) odwiedziliśmy Muzeum Morskie czy jakoś podobnie, z którego najbardziej podobała mi się sala z bardzo wygodnymi fotelami, na których dość swobodnie sobie poczynając, pospaliśmy z Anulką w oczekiwaniu na ostudzenie Kasiowych i Filipowych emocji(oboje są archeologami i grzebią z upodobaniem w ziemi motykami, oglądają jakieś skrawki skór i inne rzeczy robią niedostępne ludzkiemu pojęciu).
Podejrzewam, że byliby zawiedzeni, gdyby się dowiedzieli iż o Ich Muzeum napisaliśmy Tylko Tyle… Pamiętamy z niego też śledzie, co w Bałtyku pływały, ale śledź, jak śledź, o czym tu pisać?
Nastała pora kolacji, więc ewakuowaliśmy się czym prędzej z Muzeum im. Kasi i Filipa i poszliśmy przekąsić co nieco, a co przybrało formę już to pizzy, już to kebabu, już to gyrosa. A obsługa po naszemu trochę umiała powiedzieć, np. ‘ketchup’, czy ‘pizza’, ale też i bardziej swojskie ‘smacznego’. A co!
Po podwórku zaczęły kręcić się jakieś podejrzane typy, damy w kapeluszach z dekoltem od pośladków do pępka, eleganccy paziowie w koszulach z krótkim rękawkiem, widzieliśmy też wiedźmę jedną, a zdarzyć się może też, że i jakiś polityk się zapodział na mieście. Podejrzewaliśmy bal w kapitanacie portu lub u burmistrza, ale pewni nie jesteśmy.
W szwedzkim superszwedzkomarkecie okazało się, że do wyboru jest bezalkoholowe wino lub takież piwo, gdzieniegdzie też i woda o podobnej zawartości procentowej prawdziwego picia, archeolodzy zakupili więc sobie takie eksperymentalne piwo, i pojechaliśmy do portu, gdzie okazało się, że łódki jeszcze nie podstawili i czekać trzeba. Kilka tysięcy ludzi i pięć krzeseł. Znaleźliśmy ekskluzywne miejsce pod stolikiem na przeciwko wejścia do męskiej toalety i uwaliliśmy się na podłodze. Po tym, jak zaczęły nas boleć tyłki i grzbiety, Szwedzi podstawili w końcu swój promowóz i zaokrętowaliśmy się na powrót.
Supermarket na promie miał strawniejsze piwo niż na lądzie, więc z Anulką zakupiliśmy sobie na pohybel kilka i po spożyciu ich w towarzystwie Naszych Kochanych Abstynentów, poszliśmy tańczyć: pokład tańczył, my tańczyliśmy, było fajnie. Zapomnieliśmy się z Anulą i poszliśmy spać baaardzo późno. A oprawcy nasi szwedzcy na to po cichu liczyli: rano, zanim słońce miało czelność pokazać swą pyzatą buzię, zaczęli walić do drzwi i kazali się pakować i wynosić.
Cali Szwedzi…

nad Bałtykiem
nad Bałtykiem
« 1 z 8 »