Z Achalciche do Kutaisi

A owoż i nastał dzień siódmy października Anno Domini 2012.

Około godziny 1.00 w nocy obudził nas łomot do drzwi, to sąsiadka Miszy chciała taksówkę do Bordżomi po nocy brać. Całe szczęście, nie zgodził się, a my usiłowaliśmy znowu zasnąć. Ledwo się udało, a już piąta na zegarze, tubylcy zaczęli się kręcić, łazić, trzaskać drzwiami. Po szybkim, krótkim śniadaniu Misza zawiózł nas najpierw do cerkwi, gdzie polski generał major spoczywa na wieki, a potem na zamek Rabat w Achalciche, nie polecał wchodzić do środka, bo drogo, a nam też wcale się nie chciało. Właściwie, to szybko obleciałem zameczek i pojechaliśmy w miejsce, które upatrzyłem sobie dzień wcześniej – do opuszczonego warsztatu samochodowego. Nie muszę dodawać, że budziłem powszechny lęk i zaciekawienie, bo któż to foci takie rzeczy? Anulka robiła za mojego stróża i rzecznika prasowego, dzięki czemu wykorzystałem jeszcze resztki porannego światła.

Misza uparł się nas zawieźć na “Saforu” do monastyru, 10km w głąb exterioru, raczej pod górkę. Wołga dobywała z siebie resztek sił, by dokolebotać się na miejsce. Obejrzeliśmy monastyr i ruiny fortyfikacji rozrzucone nad nim. Ładne, nie powiemy.

 

Po tych cudach zdecydowaliśmy się ruszać w trasę dalej. Misza zawiózł nas na rondo, obiecał zatrzymać marszrutkę i wyjaśnił, czemu do Batumi i tak trzeba przez Kutaisi gnać (trakt nieharaszyj, eto marszrutki nie jeżdżut’). Gienadyj, jakiś daleki znajomy Miszy, objawił się w czerwonym transicie po kilkunastu sekundach oczekiwania i oznajmił radośnie, że jedzie akurat do Kutaisi. Misza wziął na siebie trud negocjacji i w efekcie była to nasza najtańsza jazda przez Gruzję, jak do tej pory. Gienadyj, trochę spięty na początku, wyluzował znacznie, jak w trakcie pantomimy ustaliliśmy, że jesteśmy Polakami, czyli katolikami, i on też. Nie dawało mu spokoju, czemu akurat Misza go wynajął i to akurat dla nas, aleśmy dali do zrozumienia, że z Miszą niejeden litr bimbru opędziliśmy i nocował nas akurat ostatnio w swoim domu. Przekonało go to ostatecznie, że jest bezpieczny, więc puścił nam rosyjskie przeboje a’la disco polo i w szybkim rytmie, w szybkim tempie przemierzaliśmy kraj.

Gruzińskie krowy zupełnie inne od naszych. Żwawe, nie leniwe, łażą w poszukiwaniu pokarmu, gdzie Bóg da, bywa że i po asfalcie. Gruzini traktują to jak coś normalnego, taki slalom między krowami. Czasem tylko zatrąbią na krnąbrną sztukę. Krowy krowami, ale po drodze, oprócz całkiem normalnych w tych warunkach również i ludzi, chyłkiem przebiegających, i psów, lub szakali – za gatunek nie damy sobie ni paznokcia uciąć, no więc łażą po drodze również i świnie! Byliśmy niesamowicie zaskoczeni widokiem sympatycznego ryjka wyłaniającego się zza znaku drogowego, a za tym ryjkiem wychynęła cała świnka, a potem objawiły się też i prosięta! Nasze miny spowodowały, że na świnki również i u Gienadyja wystąpiła żywiołowa jak na niego wesołość.

Jechaliśmy szybko, szybko też zorientowaliśmy się, że wpadamy w objęcia drugiego oblicza Gruzji, tego mniej przyjemnego: robiło się z chwili na chwilę coraz goręcej. Nie cieplej, lecz goręcej.

Kutaisi jest drugim co do wielkości miastem Gruzji (nie nasze to spostrzeżenia, ‘pisało’ tak w przewodniku), ale centrum rozrywkowe starego miasta zmieściłoby się z powodzeniem na, dajmy na to, sopockim molo. Obeszliśmy owo Kutaisi trochę, miasto ma nieprawdopodobny potencjał, który z dużym powodzeniem zaprzepaszcza. Mamy nadzieję, że władze miejskie otrząsną się trochę i coś z tym niby-mikro-centrumkiem zrobią.

Na uwagę w Kutaisi zasługuje rewelacyjne biuro informacji turystycznej. Jak do tej pory, obojętnie, gdzie byśmy nie byli, centra informacji turystycznej służą do tego, by po marszu ścieżkami wyznaczonymi znakami informacji turysta zmęczony pocałował klamkę nieczynnego biura. A tu – niespodzianka! Pani w biurze była, znała angielski, miała mapy, zadzwoniła do kilku hosteli i zamówiła nam pokój! Cód miód ultramaryna. Kutaisi światową stolicą biur informacji turystycznej!

Po zwiedzeniu centrum, wracając już do hostelu, poznaliśmy bardzo sympatycznego Niemca, rodowitego hamburgczyka, z którym gawędziliśmy całą drogę powrotną. Okazało się, że wynajął pokój w tym samym hostelu.

Anula śpi już z wtulonym w moje ramię nosem, więc kończę, bo mi się poślini…

Jutro? Przed siebie.