Tbilisi

Po niezwykle męczącym locie wpadliśmy nad ranem, ok. 4.30 na tbilisiańskie lotnisko.

Wbrew hiobowym, apokaliptycznym przepowiedniom, taksówkarz nas nie okradł, nie zabił, tylko zawiózł ulicą Lecha Kaczyńskiego do bardzo fajnej miejscówki, roboczo przez niego nazwanej “nasrane turistow” (chodzi o restaurację fon. ‘maczahela’) i poparte na migi oświadczeniem o jej całodobowej dostępności. Niech mu Bóg zapłaci, bo lepiej nie mógł zrobić. Przy wtórze złożonego z pijanych, gruzińskich współtowarzyszy, chóru męskiego, nota bene, nadzwyczaj profesjonalnie brzmiącego, zjedliśmy małe chaczapuri na dwoje. Gdybyśmy wzięli duże, pewnie starczyłoby na powrót do kraju…

Znalazły się też kolejne dwie, potrzebujące duszyczki przyobleczone w ciała małych chłopców, niesamowicie sprawnych fizycznie, co jasno się okazało po tempie wspinania za pieniążkiem.

Przed wschodem słońca wzięliśmy niechcąco okoliczne, dzikie, o czym nie widzieliśmy, psy na spacer i wspięliśmy się do ichniej twierdzy i posągu królowej Tamary. W sumie przereklamowane ;) Znaleźliśmy hostel, bo Ania zasypiała podczas marszu i po krótkim, pokrzepiającym boju z wodą lejącą się zewsząd w toalecie, poszliśmy spać.

Na obiad przepyszne chinkali z mięsem wołowym. To serwowane w Warszawie może się schować.

Postanowiliśmy poszukać transportu poza Tbilisi i zwiedziliśmy w związku z tym dzikie a tajemnicze miejsca, w których ludzie starali się nam pomóc mimo absolutnego braku wspólnego języka. Dworzec w Tbilisi, obecnie zamieniony na coś w rodzaju gdyńskiej hali targowej, zasługuje na osobny opis. Około godziny szukaliśmy czegoś choć w niewielkim stopniu związanego z gruzińskim PKP, ale jak udało nam się odnaleźć kasę, to zajęły się nami wszystkie chyba panie tam pracujące. Summa summarum i tak niewiele się dowiedzieliśmy, ale było miło. Przy okazji dwa spostrzeżenia. Gruzini palą wszędzie, dość namiętnie, więc zostaliśmy zaszczyceni panią w kasie z petem w ustach. A drugie, to to, że, pomimo całego otwarcia Gruzji na świat, tłumów turystów itp, mamy wrażenie, że, gdy idziemy ulicą, szepczą między sobą, że chyba istnieje życie na Marsie, a dwóch przybyszów stamtąd właśnie sobie po Tbilisi spaceruje.

Coś tu się działo z wyborami ostatnio i latają wozy na sygnale i pełno dziennikarzy trzeciorzędowych się tu kręci, włażąc przed obiektyw.

Teraz pijemy wino, ale przed chwilą robiliśmy zdjęcia, które rzadko w kontekście Gruzji się ogląda. Nie jakieś nobliwe ruiny, lecz fajną zabawę światłem na nowoczesnej konstrukcji. Może kiedyś komuś pokażemy ;) CIEPŁO TU!!!