socjologia stosowana

Potworny ból głowy. Oczy nie nadążają za obrazem, świat faluje, czaszka świdruje. Siedzieliśmy prawie godzinę tępo patrząc przed siebie, czekając aż ból ustąpi po zażyciu dozwolonych środków farmakologicznych. Ból nie ustąpił, ustąpiliśmy my. Ruszyliśmy szukać planu Puno, gdyż chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć nad jezioro Titicaca. W Peru jeżdżą takie fajne, małe unochody, trójkołowce, które całymi ławicami przelewają się po tutejszych ulicach.

Wsiedliśmy do takiej jednej rybci i zażyczyliśmy do centrum za 3,50. Głowy wciąż bolały, choć jakby trochę mniej. Postanowiliśmy wbrew rozsądkowi dzień rozpocząć śniadaniem, więc zaszliśmy do pierwszej restauracji, jaka się napatoczyła. Podczas zamawiania nie mogliśmy znaleźć naszych rozmówek, co postawiło nam resztki włosów na nogach ze strachu, aliści słownik się znalazł, jak go lepiej poszukaliśmy.

Śniadanie takie sobie, ale z pełnym żołądkiem raźniej się myśli: musieliśmy zdobyć pokój z gorącą wodą, gdyż ciała nasze domagały się prysznica. Niedaleko restauracji było kilka hoteli, co jeden to droższy, a gdzie byśmy się nie zapytali, tam mają cieplejszą wodę niż cała reszta. Aqua caliente: zapamiętamy to do końca życia.

W jednym z hoteli, podczas tradycyjnej wymiany zdań, od słowa, do słowa, gadka-szmatka, pytamy czy mają plan Puno. Na co zdumiona tłumaczka – ochotniczka informuje nas, że hotel nie posiada planu akurat tego miasta. Ma za to plan swojego: Juliacy. Okazało się, że wysiedliśmy nie tam, gdzie planowaliśmy.

Wiecie. Każdemu może się zdarzyć. Ciemno było, ludzie jacyś zgaszeni…

Wylądowaliśmy w Juliaca. Godzinę drogi od Puno. Nie ma tego złego. Znaleźliśmy w końcu w miarę tani hotel San Martin z aqua caliente, gdzie od stawki w cenniku miła pani odliczyła jeszcze 10 procent, po czym, wykąpani, odświeżeni, ruszyliśmy do Puno. Też za 3,50 ale od głowy. Oczywiście collectivo.

Jezioro Titicaca… Bowiem jezioro Titicaca było właściwie jedyną rzeczą, którą MUSIELIŚMY w Peru obejrzeć. Mój Ojciec, dziś już świętej pamięci, kiedyś bardzo chciał tu dotrzeć, więc Jemu właśnie dedykujemy tę wizytę. Mam nadzieję, że patrzy gdzieś tam, hen, z góry i cieszy się, że udało nam się spełnić po części również i Jego marzenie. r_DSC0180

Zaraz od dworca dwa rzuty beretem jest molo, po którym spacerując Kot mój drapieżny zobaczył dzikie świnki morskie, co raz, że zdumiało nas niepomiernie, a dwa, zaostrzyło nam apetyt. Posiedzieliśmy nad brzegiem, próbując upolować świnkę, ale były zdecydowanie cwańsze od nas.

Po godzinie ruszyliśmy brzegiem dalej, co pomogło nam zrozumieć tajemnicę tutejszych spódnic: peruwianka, jak tylko najdzie ją ochota, przykuca w dowolnym miejscu dokonując mikcji, albo i czegoś grubszego, po czym, nie pokazując nic po sobie, wstaje i wraca do uprzednio przerwanych czynności.

W muzeum obejrzeliśmy sobie okazy fauny okołojeziornej wypchane, różne cuda z trzciny i plan jeziora, po czym udaliśmy się na obiad. r_DSC0214

Szukaliśmy knajpki z chińskim jedzeniem, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na coś innego. Warto wspomnieć, iż zagadnięty tubylec poprowadził nas połowę drogi, a dotarłszy do swojego biura narysował nam dalszą trasę na karteczce. Droga powrotna do Juliaki byłaby godną osobnego wpisu na blogu, jednakowoż z braku czasu zasygnalizujemy tutaj: socjologia w Peru ma czarne włosy, czarne oczy, nazywa się Gari (fonetycznie) i jest niezwykle, wręcz nieprzytomnie przyjazna. Jej mama prowadzi collectivo, a ona czasem mamie pomaga kasując pasajeros.