Postanowiliśmy skorzystać z dobrodziejstw cywilizacji przed wyjazdem i dłuższą podróżą, tak więc od rana kłęby pary buchały spod naszego prysznica. Chcieliśmy się umyć na zaś, by starczyło z Ameryki do Europy. Aque caliente wesoło bulgotała w łazience, takoż i w kuchni, gdzie robiliśmy kawę. Zgrubny plan był taki, by wypić kawę i ruszyć na ostatnie śniadanie, nie mylić z wieczerzą, nad ocean, po czym udać się do Oltursy na autobus.
Nie można powiedzieć, żebyśmy pakowali się gorączkowo, gdyż samo pakowanie jest czynnością opanowaną przez nas do perfekcji i zajmuje nie więcej niż 10 minut. Spakowani, siedliśmy do kawy i puszki tuńczyka, której nie chcieliśmy zostawiać, po czym pełną parą wbił się na hostelowy dziedziniec, stanowiący jednocześnie śniadaniowe patio, urzędnik Oltursy burząc nam porządek poranka. Okazało się, że autobus przyjedzie nie o 9.30, lecz wcześniej, inny, gdyż ten oryginalny się gdzieś po drodze zbiesił i stanął. Chcąc, nie chcąc, dokończyliśmy szybko tuńczyka i poszliśmy na dworzec rezygnując z nadoceanicznego śniadania.
Zaraz przy biurze stało już dwoje backpackersów z Polski, pracownik Oltursy wrzucił nasze bagaże do bagażnika, nas do taksówki, pozamykał wszystkie drzwi, po czym sam wpełzł również do bagażnika i ruszyliśmy łapać autokar – ten zastępczy nie zajeżdża do Paracas, sunie jedynie panamericaną sur na północ i ani myśli skręcać. Schwytaliśmy go na jakimś parkingu przy stacji benzynowej, po czym ruszyliśmy, już bez przygód, do Limy.
Lima nic się nie zmieniła. Hałas, 8 mln mieszkańców, każdy z dzwonkiem lub klaksonem i ogromną ochotą na robienie hałasu. Wzięliśmy taksówkę do centro historico, gdyż – jak zapamiętaliśmy – w najbliższych okolicach znajduje sie hala targowa, gdzie można zakupić to i owo, a także – co niebagatelne – mamy zapisane hasło do sieci wi-fi w jednej kawiarni.
Zgłodnieliśmy po tych resztach tuńczykowych, zjedliśmy więc trochę w restauracyjce, w której nauczyliśmy się mówić con huevo. Obsługa nas pamiętała, dostaliśmy stolik dla VIPów zaraz przy wejściu, by naciągnąć nowych klientów, co może by i się udało, tyle że starzy nie chcieli wyjść.
W Limie zakupiliśmy sobie stroje ludowe, lokalne, z alpaczej sierści, którymi szyku będziemy zadawać po powrocie, a także postanowiliśmy zakupić prasę peruwiańską i wysłać ją sobie pocztą. Poczta w Limie, ta, wiecie, zaraz obok pałacu prezydenta, wygląda jak ul Szeroka w Gdańsku, tyle że zamiast srebra i bursztynu, wszędzie wiszą znaczki i koperty. Warto też patrzeć pod nogi, gdyż istnieje realne ryzyko wrąbania się parę metrów pod chodnik ze względu na połamane, popękane i przerdzewiałe kratki. Zakupiliśmy tonę prasy, żółtą kopertę, popakowaliśmy to, oblepiliśmy jak maniacy taśmą klejącą i… wrzuciliśmy do plecaka, żeby jechało razem z nami samolotem. Wysłanie zwykłego listu z Peru za granicę jest bowiem wyzwaniem dla naszej dumy i wrażliwości. Jako europejczycy przywykliśmy do tzw. tajemnicy korespondencji, która w Peru nie istnieje: urzędnik zamierzył się nożykiem do tapet na naszą kopertę, a dodatkowo zażądał pozostawienia kopii paszportu i odcisków palców. Naubliżałem mu w języku Szekspira oraz Mickiewicza, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że nie jest to normalne, po czym, owinięci dumą, jak płaszczem, razem z kopertą pojechaliśmy na lotnisko.
Na check-inie dowiedzieliśmy się, że niepotrzebny był pośpiech, samolot z Buenos Aires moczył skrzydełka w burzy, co spowodowało lekkie opóźnienie, za co nas linia serdecznie przeprasza i w zamian stawia kolację. Pozostało sporo czasu do odlotu, więc usiedliśmy sobie ostatecznie w restauracji, gdzie przez długi czas pisałem sobie jakieś bzdury, a Kociątko pochłaniało lekturę, sącząc wspólnie cusquenę negra. Gdy nadszedł czas na meldowanie się przy bramce, wyszliśmy z restauracji, tracąc bezpowrotnie dobre strategicznie miejsce i zaczęliśmy przedzierać się przez tłum Polaków i Francuzów tylko po to, by się dowiedzieć, że opóźnienie się odrobinę zwiększyło, a samolot ma technical problem, pewnie muszą go wysuszyć po deszczu. Kilka godzin później problem został bezpowrotnie usunięty i linie lotnicze Lan pocieszyły nas ustami swoich przedstawicieli, że tankowanie potrwa jedyne półtorej godziny, po czym będzie można się zaokrętować na pokład.
Ruszyliśmy z Limy z lekkim, latynoskim, 15-minutowym opóźnieniem: zamiast o planowanej 20.00 wylot nastąpił o 1.40 w nocy, czyli lekko licząc prawie 6 godzin później.
Oczywistym jest, że lądowanie w Madrycie nastąpiło zbyt późno, by zdążyć na samolot do Paryża, skąd mieliśmy następnego dnia lecieć do Berlina na umówione wcześniej spotkanie, a skąd potem pofrunąć do Gdańska. W podobnej sytuacji znalazła się dość duża część pasażerów. LAN Airlines zwołało komitet kryzysowy, który po obradach, zaoferował wszystkim nocleg w Madrycie, po czym lot do Paryża następnego dnia o 11.55.
Nie mieliśmy dla nich dobrych wieści: za żadną cholerę nie zdążylibyśmy na lot z Paryża do Berlina, stanęliśmy więc z najeżonym bojowo Kociątkiem przy ladzie i czekaliśmy rozwiązania. LAN usiłował nas dowieźć do Berlina przez Dusseldorf za pośrednictwem AirBerlin, który odlatywał z terminalu 4, ale jak tam dotarliśmy, to przy bramce okazało się, że ten lot już nikogo nie pomieści. Musieliśmy wrócić do biura LAN na terminalu 1, a każdy kto był w Madrycie wie, że wiąże się to z przejażdżką kolejką i koniecznością przedarcia się przez kordon straży granicznej, co generalnie nie jest możliwe bez ważnego biletu, którego oczywiście już wówczas nie mieliśmy. Więc podsumowując: prośbą i grośbą, dostaliśmy się, gdzie chcieliśmy, tam zaś wymogliśmy, rezygnując z Berlina, iż LAN dowiezie nas do Gdańska przez Monachium następnego dnia korzystając z uprzejmości Lufthansy.
Do opłaconego drżącą ręką przez LAN hotelu Malia Barajas dowiózł nas, a potem i odwiózł busik hotelowy.
Szaleństwo, nie powrót, cały lotniczy półświatek sprzysiągł się, byśmy pozostali jeszcze w podróży, czego, gdyby nie konieczność przeprania wszystkich naszych rzeczy, sami byśmy chcieli.
W piątek rano wylecieliśmy pilotowanym przez kobietę Airbusem A321 do Monachium, zaś potem Embraerem 195 do Gdańska. I tak, wylądowaliśmy w Gdańsku o godzinie 12.35, zamiast, jak reszta pasażerów, przygotowywać się wówczas do lądowania w Paryżu.
Taka to śmiechowa przeprawa z powrotem…