Puerto de Lomas

Zaraz z rana, po uzupełnieniu internetowych wiadomości, postanowiliśmy zażyć chłodnej, oceanicznej bryzy. Za radą Julia, zdecydowaliśmy się na zaszczycenie naszą obecnością miejscowości Lomas, do której kursują minibusiki. Z tego, co widzieliśmy, transport i komunikację ze światem zapewniają 3 samochody 7-mio miejscowe. Do Lomas podobno godzina drogi z Nasca, więc zasiedliśmy wygodnie, poczęstowaliśmy najmłodszych pasażerów ostatnim kitkatem, któregośmy zwinęli liniom samolotowym i ruszyliśmy w trasę.

Latynoskie collectivas są dokładnym odpowiednikiem gruzińskich marszrutek: tak samo wygodne, tyle samo osób się mieści, towar upychany jest dokładnie tak samo – gdzie wlezie. Kierowcy obu uwielbiają otwarte na oścież okna i głośną muzykę podobnej klasy. Wszystko różni się jedynie drobnymi szczegółami, ale – jak mawiają Francuzi – diabeł tkwi właśnie w szczegółach. Gruzini słuchają rosyjskiego discopolo, latynosi muzykę mają swoją, hiszpańskojęzyczną, choć rytm identyczny, a i rym równie wysublimowany. Gruzini kopcą fajki namiętnie, a latynosi chyba gremialnie rzucili palenie. Jesteśmy tym faktem zdumieni nad wyraz, ale w Peru nie widzi się palaczy, kryją się wstydliwie gdzieś po kątach. Mój Kot obserwacyjny pierwszy na to zwrócił uwagę. W każdym razie, przyznam się, jazda takim collectivo albo marszrutką to, dla mnie osobiście, takie quasi mistyczne doznanie. Wiatr hula po pojeździe, muzyka huczy ogłuszająco, przed nami droga, za nami kurz, wzdłuż drogi dwa małe tornada… Tornada!? Ocho… Widzieliśmy całkiem ładne, całkiem malutkie, dopiero co narodzone, wciąż jeszcze oseski, mini trąby powietrzne, tańczące ze sobą na pustyni. Nie zdążyliśmy im zrobić zdjęcia, ponieważ aparat leżał spokojnie w plecaku, a plecak na podłodze, pod nami wszystkimi.

Wiecie, jak wyobrażałem sobie kraniec świata? Taki autentyczny kraniec, gdzie na ostatnim cyplu twardzi eskimosi siedzą w iglo? Albo gdzie w Chile kończy się ziemia, i stąd zaczyna się liczyć kilometry w Ameryce? Trafiliśmy na takie miasto. To Lomas w Peru. Miasteczko – objawienie. Już przedzierając się przez przedmieścia mieliśmy narastającą pewność, że to będzie COŚ. I tak rzeczywiście było. Chciałem wysiadać, zanim wjechaliśmy na dobre do miasta, ale współpasażer nasz, wołający na nas cięgiem „Polonia!” odradził przedwczesne wysiadanie obiecując w zamian za cierpliwość molo.
Wysiedliśmy na środku miasteczka. Kraniec świata. Miasteczko na cyplu głęboko wbijającym się w ocean, zewsząd dobiegał szum fal, delikatny skowyt wiatru, śpiew ptaków. Oszołomieni najpierw zeszliśmy wprost na brzeg, do wody, by zobaczyć pelikany i majaczące niedaleko „molo” które samo w sobie było falochronem dla portu rybackiego. Obejrzeliśmy dokładnie ten port, wleźliśmy z rozpędu do środka przedsiębiorstwa przetwórczego, poprzeszkadzaliśmy ludziom w pracy – głównym ich produktem są kalmary, czy tam inne ośmiornice, w każdym razie miały macki z przyssawkami…

Nasyciwszy ciekawość, wciąż rozdając uśmiechy, poszliśmy zwiedzić miasto. Żadne słowa nie są w stanie oddać tego, co tam widzieliśmy.
Dla rozluźnienia powoli napinającej się w miasteczku atmosfery zakupiliśmy od babuleńki małe banany i jabłko, dostaliśmy też w prezencie jakąś śmieszną odmianę granata do spróbowania. Wchodziliśmy w każde miejsce, zwiedziliśmy całe miasteczko, ludzie się na nas trochę napatrzyli, do tego stopnia, że kierowcy collectivos zaczęli się wygłupiać przed aparatem, co dało nam asumpt do zapytania, gdzie tu można zjeść i wypić.

W jedynej restauracji w miasteczku, malowniczo położonej nad portem, w notesie uzgodniliśmy kurs wymiany walut i zamówiliśmy rybę i piwo. Jedyny zgrzyt, jaki miał miejsce, to wpatrujący się we mnie złowieszczo bez mrugnięcia powieką mężczyzna o ogorzałej twarzy, na szybko nazwany „wełnianą czapką”, gdyż ten element stroju najbardziej rzucał się w oczy. Po jakimś czasie jednak, napięcie zelżało, on zjadł swoją zupę, my swoje ryby, awantura rozeszła się po kościach.

Po obiadku Anula zapragnęła zwiedzić toaletę. Niestety, w restauracji takowej nie mieli, więc udaliśmy się na poszukiwania. Na przeciwko postoju collectivos znajduje się komisariat policji, którego komendant jeszcze rano tego dnia nie uświadamiał sobie, jaki zaszczyt go spotka: miał jedyną chyba w swoim życiu możliwość wypieszczenia toalety dla cudownej blondynki jak z filmu. Przedstawił się godnie i zaprosił Anię na zaplecze. Podejrzewamy, że będzie ten dzień wspominał jeszcze długo.

Żal było wracać. Zaproponowałem mojemu Kotu, żebyśmy zamieszkali tam przez miesiąc, ale udała, że nie słyszy. Po powrocie do Nasca mieliśmy sporo czasu do odjazdu autobusu do Cusco, plecak Ani leżał bezpiecznie u Julia, poszliśmy więc jeszcze na lans na Plaza de Armas. Gdy, zmęczeni, usiedliśmy, wpadłem w oko małej ciemnookiej piękności o imieniu Liz: dziewczynka lat może 6, może 7, łatwo się nie poddawała, więc pogadałem sobie z nią, po czym dałem zapinkę „I love Gdynia” na wieczną rzeczy pamiątkę. Dopiero teraz, przeglądając zdjęcia, zdałem sobie sprawę, że nie mam ani jednego ujęcia uroczej Liz…
Oczywistym jest, że przyciągam ciekawe osobistości, jak magnez. To udowodnione. Żadne granice nie mają znaczenia. Jak jest gdzieś w okolicy jakiś maniak, psychopata lub nieszkodliwy marzyciel, prędzej, czy później do mnie trafi: swój swego zawsze znajdzie. Gdy Liz z tatą sobie poszła, dr. Gregorio Calle Poma przykuśtykał do nas, by zrobić nam wykład o teorii świata.

To był znak, że czas wiać: nie mamy serca robić biednym krajowcom nadziei… Poszliśmy do restauracji Mamashama (przez 'en’), zjedliśmy, wypiliśmy pisco sour, posłuchaliśmy piania kogutów za ścianą, popatrzyliśmy z tarasu na samochody, po czym zabraliśmy z hostelu nasz plecak i powędrowaliśmy na terminal. Po drodze już zupełnie poczuliśmy się jak miejscowi: jechał Jimmy, właściciel Betty, trąbił na nas jak oszalały, machał i generalnie dawał wszystkim do zrozumienia, że nas zna i niejedno z nami przeszedł.
A na koniec najmilsze: przed odjazdem autokaru przyszedł do nas pożegnać się Julio.