toro muerte czyli lamy, alpaki i wikunie

Zaraz z rana, gdzieś koło 7-mej czasu lokalnego, wstaliśmy z wyrka i poszliśmy na poszukiwania śniadania. Hostel nasz, Boulevard, takie śniadania w standardzie posiada, więc poprosiliśmy dla pewności dodatkowo o kawę. Co ciekawe, dostaliśmy do zjedzenia bułkę z jajkiem, co zrozumiałej satysfakcji nam dostarczyło, gdyż mogliśmy zabłysnąć nowo poznanym słówkiem przed obsługą…
Julio nie bardzo mógł zrozumieć, iż nie chcemy oglądać sławnych linii ani z góry, ani z dołu: dostał za to zadanie, by znaleźć nam w miarę tani pojazd, który pozwoliłby nam obejrzeć tytułowe animalitos w środowisku naturalnym. Poszliśmy się przejść po mieście, wymieniliśmy talary na sole u przydrożnego handlarza, czym ośmieliliśmy sporą grupę bladoskórych turistas: również zaryzykowali wymieniając całe 20 euro! Jesteśmy z nich dumni. Widać, że nie dorastali w bloku wschodnim i wymiana na ulicy kojarzyła im się z filmami o mafii, porwaniami dla okupu i głową konia w pościeli.
Chodząc tu i ówdzie trafiliśmy na prawdziwą paradę, z trąbkami, bębnami, flagami i innymi bajerami. Z dziennikarskiego poczucia obowiązku, zrobiłem mały reportaż dla prasy, telewizji lub radia: choć – zdaje się – najbardziej zdjęciami zainteresowane było ptasie radio, więc z musu publikuję je tu, gdzie je chcą.

Wtajemniczeni twierdzą, iż parady takie organizuje się tu co niedzielę.
Po kilkudziesięciominutowych Julio poszukiwaniach znalazł dla nas chevroleta rocznik 2013, 63083km przebiegu, którego właściciel w trakcie przekazywania nam kluczyków już sam nie był w stanie zrozumieć, dlaczego to robi: wściekleczerwone auto – zgodnie z południowoamerykańską modą – nosiło imię jego żony, Betty, a on oddawał je jakimś białasom. bettyWraz z Juliem musieliśmy wręcz wydrzeć mu kluczyki, gdyż niestałość jego zobowiązań, wzmocniona zgorszonym spojrzeniem jego ślubnej, równoważona była jedynie wątłym honorem macho, który właśnie ulatywał w siną dal. Widać było w jego oczach prawdziwą rozpacz i szczere zdumienie swym bezmyślnym wybrykiem. Tak, czy inaczej, zdobyliśmy pojazd, po czym, po zatankowaniu, ruszyliśmy w trasę (paliwo w Peru sprzedają w galonach, pi razy drzwi w okolicach 16 soli per galon).

Przez pierwszą część było głównie pod górkę, z powrotem wręcz przeciwnie. Co do drogi zaś, to przeważały zakręty, zwłaszcza z górki i pod górkę, zaś na płaskim bywało prosto.
Jak jechaliśmy pod górkę, to poznaliśmy mieszkającą z jagniątkiem indiankę i zjedliśmy obiad z kierowcami ciężarówki (tak, tak, bułka z jajkiem).

Po czym postrzelaliśmy migawką do wikunii, obejrzeliśmy muzeum z wypchanymi okazami fauny w Reserva Nacional Pampa Galeras i obejrzeliśmy z daleka lamy.

A jak zjeżdżaliśmy z górki, to wzięliśmy ze stopa dziadka i babkę, których wesoły, indiański szczebiot umilał nam całą drogę do płaskiego: babcia, wysiadając, popłakała się ze wzruszenia, obcałowała Anię i życzyła nam wszystkiego, co najlepsze (w odróżnieniu od niektórych), dziad, wysiadając, okazał więcej opanowania, też życzył, ale nie całował.
Jako, że zagubiliśmy w sumie prostą drogę i wbiliśmy się na lokalne lotnisko, wzięliśmy do kompletu na stopa dwóch lokalnych pilotów, którzy nie dość, że umieli pilotować samoloty, to także dopilotowali nas do miasta.
Zaparkowawszy chevy’ego udaliśmy się zadać szyku na mieście, zjedliśmy to i owo, zapijając lokalną odmianą grappy, rakiji tudzież śliwowicy i poszliśmy spać.

Acha! Czemu toro muerte? Jeden z zakrętów po drodze tak się nazywał. Bycze ścierwo. Hmmm…