Śmierć miasta

Gospodarzy ni widu ni słychu, klucze ostawiliśmy w zamku po czym, pomni ostatnich wydarzeń, pomknęliśmy na autobusową stanicę. Pijąc po drodze kawę i zaopatrując się w jogurt marki “Moja Krwawica”, jako jedni z pierwszych zajęliśmy miejsca w autobusie, twardo znosząc upał i niewygodę, do czasu aż klimatyzacja zaczęła działać.
Wysiedliśmy w Savniku, gdyż podczas drogi do Żabljaka bardzo spodobał nam się kanion rzeki Bjela i urokliwe serpentyny.

Dotknięcie stopami asfaltu w danej miejscowości często potrafi radykalnie zmienić jej postrzeganie, tak też było i tym razem. Savnik, zaznaczony na mapie jako miejscowość – centrum turystyczne –  jest miastem – widmem.

image

image

To jest prawdziwa Czarnogóra, nie ta oblepiona blichtem tanich świecidełek, szklanych hoteli i piaszczystych plaż. Tu widać prawdziwe problemy, z którymi borykają się Czarnogórcy: brak pracy, brak perspektyw, a to, co jeszcze jest, z wolna obraca się w ruinę.

Okolica jest przepiękna, miasteczko położone jest nad rzeką Bukowica na wysokości ok. 800 m. n.p.m., otaczają je piękne szczyty górskie, malowniczo podziurawione jak ser szwajcarski jaskiniami.

image

Rzeka Bukowica w tej części biegu jest mniej malownicza niż Bjela, która “dorobiła” się niedaleko pięknego kanionu.
W miasteczku jest hotel, który dawno już przekroczył granice bankructwa, a trzyma go przy życiu jedynie determinacja czterech starszych pań. Oprócz nas, jedynych gości, do hotelu trafił także zbłąkany rowerzysta, ewidentnie przerażony okolicą. Hotel posiada na stanie 3 gwiazdki, jeszcze z czasów zamierzchłej świetności. W tej chwili nie ma żarówek i papieru toaletowego, w niektórych toaletach nie ma desek na muszlach, ale na głowę się nie leje, jest ciepła woda i ogromne łóżko. Ogromne, znaczy naprawdę wielkie. To największe łoże, na jakim spaliśmy, daleko wymiarami przekraczające standardowe 200×220.
Dziś był kolejny dzień, w którym dużo się działo, aczkolwiek w czytaniu byłoby to nużące: wędrówka po dzikich chaszczach i umarłym mieście. Poszliśmy z biegiem Bukowicy, po ścieżce wydeptanej przez bydło i pastuchów, oglądając piękny jar i wspaniałe widoki.

image

image

image

Mnie ciągnęło do jaskiń, ale Kocisko się zbuntowało, zaatakowało pazurami i musiałem obejść się smakiem. Po drodze złapał nas deszcz, więc jak hobbici skryliśmy się pod korzeniami drzewa: dalej nie mamy kurtek przeciwdeszczowych, jedynie pokrowiec na plecak ze sprzętem.

image

Jak deszcz ustał, poszliśmy do kanionu Bjeli, piękny widok, oczywiście jeśli nie oglądać pozostałości ludzkiej aktywności w tym rejonie, poprzykrywanej wstydliwie kawałkami chusteczek.

image

image

Wracaliśmy do hotelu przez wymarłe miasto, bez dodatkowych przygotowań mogące stanowić plan zdjęciowy do filmów lub sesji fotograficznych. Piękne, starożytne maszyny, opuszczona fabryka, opustoszałe domy, chylące się zabudowania gospodarcze, samochody, ktorych data produkcji nie przekracza 1960r.

image

image

image

image

Gdzieniegdzie przebiegał chyłkiem tubylec, podjechała na rowerku zaciekawiona dziewczynka. Próby nawiązania kontaktu spełzły na niczym: dopiero, gdy całkiem straciliśmy nadzieję, podeszła do nas dziewczynka z rudym kotkiem: może myślała, że w ten sposób przebłaga duchy przodków? A może skojarzyliśmy się jej z Alfem, ryżym przybłędą z kosmosu, znanym smakoszem kotów?
Savnik. Jest tu potencjał, ale z miejscowych zdaje się go nikt nie dostrzegać.