Noc na komisariacie

Turcy gotują jajka na śniadanie. Stosy gotowanych jajek stoją w jawnej sprzeczności z kebabem i innymi daniami obiadowymi, które przyszło w Turcji nam oglądać, kosztować lub odchorowywać. Jajka gotowane są na twardo i stanowiły jedyną naszą kulinarną pociechę przez obfity w wydarzenia pobyt w Turcji. Po zjedzeniu jajek poszliśmy w poszukiwaniu naszego Otogaru. Oczywiście, gdyby nie boy hotelowy, ruszylibyśmy na poszukiwania w zupełnie odwrotnym kierunku, ale udało się. Otogar znajdował się około kilometra od hotelu i posiadał kilka różnych wejść.
Bilety do rumuńskiej Konstancy kupiliśmy dzień wcześniej w firmie Condor. Na natarczywe nagabywania sprzedawców, typu Tbilisi! Batumi! Izmir! Ankara! w końcu postanowiłem odkrzykiwać jedynie Condor! Condor! Condor! w nadziei, że znajdzie się ktoś uprzejmy, kto wskaże nam drogę do ich biura. Pomyślałem potem, iż moje pokrzykiwania brzmiały jak Gondor! albo Mordor!, a Turków wcale to nie zrażało. Po raz kolejny mamy podejrzenie, że pomysłowy ten naród dałby jakoś radę zorganizować nam transport do Gondoru. Podejrzewamy, że Istambuł jest jedynym miastem na świecie, skąd mogą jeździć autobusy w takie miejsca.
Mając jakiś-tam zapas czasu, powałęsaliśmy się po okolicach, a okolice były bardzo handlowe. Rozgorączkowani ludzie różnych narodowości, w gorącej i dusznej atmosferze, ganiali z wózkami, wielkimi pakami i stosami małych paczuszek. Hałas, harmider, szaszor, szum i permanentny korek podkreślony krótkimi sygnałami klaksonów. Niesamowite. Japończycy płacą w euro, Turcy w lirach, a Rosjanie w dolarach. Ciekawa rzecz, że nie widzieliśmy Rosjanina płacącego w euro.
Zostało nam parę tureckich groszy, więc kupiliśmy kawę na Otogarze, w ramach cenowych negocjacji, otrzymaliśmy puszkę kawy, paczkę chusteczek nawilżających dla niemowląt oraz przywilej wypicia kawy w towarzystwie sprzedawcy, przed jego kramikiem.
Najlepszy turecki obiad zjedliśmy w Bułgarii w przydrożnej knajpie Bosfor. Mamy typowo polskie żołądki. Nie lubią eksperymentów. Żyją mięsem i ziemniakami.
Podróż do Konstancy przebiegła bez większych wydarzeń aż do wewnątrzunijnej granicy Bułgarii z Rumunią. W momencie, kiedy to kolejna szajka przemytników (tekstylia, torebki, papierosy, alkohol) zaczynała świętować swój sukces, autobus został zatrzymany przez policję i celników. Godzina 00:40. Do autobusu wsiadło trzech policjantów, oznajmili, że mamy jechać za samochodem, a sami usiedli w strategicznych miejscach i dawali baczenie. Zagadnąłem oficera w języku angielskim o przewidywany czas trwania takich kontroli, na co ów wyraźnie się spiął, a czas określił na 3 do 4 godzin. Mieliśmy niesamowite szczęście rozpocząć zwiedzanie Konstancy od zamkniętego parkingu za posterunkiem policji. Fajnie.
Głównodowodzący osobiście zaprosił nas na kontrolę bagażu. O ile krajowcy musieli rozkładać swoje bagaże bezpośrednio na płycie parkingu, o tyle my dostaliśmy do dyspozycji całą powierzchnię tylnego bagażnika służbowej Dacii Logan. Szef poprosił o otwarcie plecaka, wyraźnie ucieszył się na widok aparatu i w widoczny sposób chciał nas pożegnać. Zapytał o hotel, wezwał dla nas taksówkę, wyprowadził nas poza jednostkę i uzgodnił z taksówkarzem co ów ma robić. Taksówkarz był tak zdumiony i przestraszony sytuacją, iż wzywał go komendant policji, że policzył nam kurs całkiem uczciwie i dowiózł nas do hostelu.
Hostel prowadzi przesympatyczny facet o imieniu Razdwa, facet, który zwiedził całą Europę, Polskę zna jak własną kieszeń. Dla nas wykopał swojego kolegę z pokoju, posprzątał go, a my w tym czasie poszliśmy na zakupy. Poczuliśmy się trochę jak w Gruzji. Niezłe przyjęcie. Reszta wieczoru upłynęła już w miarę spokojnie, jeśli nie liczyć podchmielonego Rumuna, który usiłował ściągnąć mi moje jeansy z pupy. To pisałem ja, Przemek.
Życzymy Wam dobrej nocy, idziemy spać.