śnieżnobiałe klify Aktolagay

Spora część trasy to same przejazdy, w czasie których nic się nie dzieje, samochód łyka kilometry, my pył. Co jakiś czas sierść (a przynajmniej wolimy tak myśleć) wielbłądów. Albo kóz. Wróciliśmy do Kulsary. Rano okazało się, że rura wydechowa, której nie zdążyłem zespawać przed wyjazdem, wisi na włosku. Przy okazji prac remontowych poprosiłem, żeby skrócić ją o 60 cm, co by była bardziej off-road friendly.
Rano spiliśmy kawę z jakimś Kazachem, który przestrzegał nas przed wybraną trasą twierdząc, że to zła droga, bez asfaltu. Niestety, utwierdził nas jedynie w przekonaniu, że to na pewno dobra droga i że tamtędy pojedziemy.
Początki niczego sobie, potem, jakieś 80 metrów od skrzyżowania asfalt gdzieś się rozszedł, choć nie do końca, bardziej uparte kawałki straszyły ostrymi wykrotami. W obliczu takiego wyzwania zrozumieliśmy upodobanie Kazachów do objeżdżania wszystkiego polnymi dróżkami, potem zaś pomyśleliśmy sobie, że na przełaj też jest fajnie i w ten sposób stały się dwie rzeczy.
Pierwsza, że jakieś 100km od jakiejkolwiek cywilizacji znaleźliśmy cudowne miejsce, godne miana parku narodowego, druga, że jakieś 100km od jakiejkolwiek cywilizacji zepsuliśmy samochód. W głuchym stepie okazało się, że kupione tuż przed wyjazdem łączniki stabilizatora straciły amortyzujące gumki, przez co nie nadają się do dalszego użytku. Powrót do miasta w takim stanie absolutnie nie wchodził w grę, przynajmniej ze względów akustycznych, gdyż brzęczące dźwięki łączników straszą wszystko wokół, więc rozłożyliśmy się obozem w przepięknej scenerii, pod stromymi zboczami śnieżnobiałych klifów. Wieczór spędziliśmy na przechadzce po okolicy.

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Leave a Reply