Cheile Turzii

Przepędziliśmy przez Słowację. Gdyby nie Hrad Brekov, to pewnie wcale byśmy się nie zatrzymali, ale nasi mali odkrywcy wyciągnęli nas za łachy z samochodu i wciągnęli na górę. Całkiem sympatyczne ruiny – Słowacy trochę na pół gwizdka działają – widać, że prace ciesielskie idą pełną parą, ale kamieniarzy ani widu, ani słychu.

– Smok chyba popsuł zamek ogonem – stwierdził Gniewko.

Zaraz po wjeździe na Węgry poszukaliśmy czegoś do zjedzenia i znaleźliśmy całkiem porządne żarcie w miejscowości, której nazwy nie jestem w stanie wypowiedzieć , uwaga: Sátoraljaújhely. Ścianę zdobił tam portret węgierskiego kowboja zwanego, o ile.dobrze ogarniam, csikosi. Po obiadku nasze łobuziaki wprowadziły senne miasteczko w stan zniesmaczonego zdumienia towarzyszącej ich procesom trawiennym niczym niezmąconej radości wydawania okrzyków bojowych.

csikosi


Kot Oblizuch ogarnął położony niedaleko Water Snail kamping, do którego droga wiodła z powrotem przez Słowację, zaś wszędzie obecne objazdy pozwalały na spokojne, komfortowe zapoznanie się z przemierzaną krainą. Ostatecznie okazało się, że ten kamping jest nieczynny z bliżej nieokreślonych powodów, ale niedaleko jest Vizimalom Camping, który mimo przeciwności losu, jest otwarty. Marika, właścicielka przybytku, nazajutrz rano miała jechać do Budapesztu, by pochować właśnie zmarłego męża. Na tym kempingu paradował sobie bocian, nic sobie nie robiąc z ludzi, do czasu oczywiście, jak obudziła się w Gniewku żyłka myśliwska i zaczaił się nań w niecnych celach. Mieszko tymczasem znalazł gotowy przypon ze spławikiem i oddał się pasji wędkarskiej.

Vizimalom Camping

Rano udaliśmy się węgierską prowincją w stronę Satu Mare, po drodze robiąc srogie zakupy, bardzo smaczna okazała się kiełbasa, która znikła jak forsa z konta w 3 minuty.

Żeby wjechać do Rumunii trzeba stać, jak za starych czasów w kolejce i okazać dwa razy dokumenty, powiało nostalgią, aż się łezka w oku zakręciła…

Jak dzieciaki zobaczyły basztę fortecy w Ardud, wiedziałem, że jest po mnie. Zatrzymaliśmy się, wspięliśmy, obeszliśmy wszystko i już chcieliśmy wychodzić, gdy zza węgła wychynął konserwator i zaprosił nas do kustosza, okazało się wielkiego miłośnika Polski i Polaków. Mimo tego, że nie mieliśmy jeszcze rumuńskiej gotówki, oprowadził nas po fortecy, pokazał różne eksponaty, z których część pozwolił dzieciom przymierzyć i opowiedział między innymi o ciągnących się pod miastem tunelach. Na rozmowie zeszło nam sporo czasu, bardzo ciekawy człowiek o szerokim spojrzeniu i głębokiej wiedzy historycznej. Cieszę się, że mogłem go poznać.

Parę godzin później dotarliśmy do naszej miejscówki położonej przy uroczym kanionie. Rozłożyliśmy się na pałę, bo nie było właściciela, żeby cokolwiek ustalić, na jedynym w miarę płaskim kawałku terenu, podłączyliśmy prąd, zaprzyjaźniliśmy się z jego psami i jakoś tak ochędożyliśmy wszystko akuratnie w lekkim stresie, że może będziemy musieli się szybko zwijać, ale nie. Przyjechał, jak byliśmy akurat na spacerze, i jak wróciliśmy to wszystko sformalizowaliśmy w uproszczonym zakresie, dzieci zostały poczęstowane lodami, a my ustaliliśmy, że hajsik damy, gdy zobaczymy bankomat.

Heja Mieszko :)

Całą noc lało z przerwami na siąpienie, czasem mżawkę, więc rano po śniadanku ruszyliśmy się przejść na Piatra Corbilor oraz lub na Piatra lui Lucaci, to tylko godzinka drogi samochodem. Tam jak zaczęło lać, to nawet nie wyszliśmy z samochodu – objechaliśmy te miejsca z daleka drogą, po czym, jak niepyszni, wróciliśmy do Turdy, by coś wszamać na obiad. Tam wszędzie rozkopy, do tego wszystkie restauracje albo na eventy albo na wynos, więc zabraliśmy się do hotelowej restauracji jakieś 89 metrów od kempingu. Lało, jakby się Bóg ostatecznie zdenerwował na ludzkość. Wyszło, że straciliśmy bez sensu cały dzień, lecz po szesnastej, akurat jak zjedliśmy, deszcz stracił impet i poszliśmy na spacer do kanionu Cheile Turzii. I mimo lekkiego deszczu przeszliśmy się w końcu, po kilku dniach ciągłej jazdy samochodem.

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Leave a Reply