Moje życie pędzi zawsze na ostatni moment. Już dawno przestało mnie dziwić, że spakować się mogę dopiero tuż przed wyjazdem, a plan wyprawy robi się sam. Nawet nie walczę z tym jakoś specjalnie, bo w zasadzie musiałbym zmienić swoje przyzwyczajenia, styl i sposób życia, a dobrze mi, jak jest.
Zaczęło się od tego, że Anula wyrżnęła nosem w okrągłą rocznicę urodzin, a ja postanowiłem zrobić Jej niespodziankę i zabrać na wyprawę, jak za starych czasów, by uczcić to wydarzenie. I jakoś tak wypadło, że padło na Rumunię, Bułgarię, a może nawet, ho, ho, Grecję, ale zobaczymy, co się wydarzy, gdyż ze mną nigdy nic nie wiadomo.
Tym razem na wyprawę nawariata zabraliśmy nasze małe wilczki, Mieszka i Gniewka. Dodatkowo postanowiliśmy jechać nie Pchełką, lecz tramwajem dla emerytów, który wciąż czeka na swoje prawdziwe imię, a że w bagażniku miejsca nie za zbytnio, to wpadłem na całkiem naturalny dla mnie pomysł, by skonstruować do zestawu specjalną przyczepkę, by nie sknerzyć na bagażu.
Do pojazdu zakupiliśmy hak, z oczywistych względów elektrycznie niekompatybilny z przyczepką, która posłużyła z podstawę konstrukcji, po czym zacząłem zabawę z projektowaniem i wykonaniem przyczepki według robionego na kolanie pomysłu. Dość rzec, że dwa razy pomógł mi Paweł, a Anula oprócz tego, że musiała pomagać codziennie, to jeszcze wybrała i wykonała na przyczepie powłokę lakierniczą, za co im wielkie dzięki niniejszym składam.
Ostatniego dnia jeszcze okazało się, że podczas montażu łożysk przedobrzyłem i docisnąłem je zbyt mocno, skutkiem czego jedno koło stawało w płomieniach i musiałem rozbebeszyć wszystko jeszcze raz i kupić nowe łożyska i gładzić czop i czyścić piastę i skręcić to do kupy, ale już tak, żeby nie za mocno było i żeby się wszystko dobrze ślizgało i raczej żeby na zimno sunąć przed siebie. To przesunęło wyjazd o cały dzień w zasadzie. Takie rzeczy uczą pokory i ostrożnego planowania.
No i w Boże Ciało się spakowaliśmy i wybraliśmy z grubsza kierunek i ruszyliśmy na południe. Choć może nie do końca na południe, bo jakoś zniosło nas w końcu do Łomży, bośmy nigdy jej nie widzieli, a ona nas.
Po drodze zajechaliśmy na obiadek do Austerii, gdzie okazało się, że jakość i obsługi i jedzenia spadły razem na pysk i już nikomu tego miejsca nie polecam.
W Łomży zajechaliśmy na kemping MOSiRu w porcie przy rzeczce i było całkiem fajnie, choć w nocy głośno, bo łomżaki uznają jedynie gaz i hamulec, a im ktoś ma głośniejszy wydech, tym życie ma pełniejsze i większe stada niewiast się za takim oglądają. I nowy materacyk zanabyłem dmuchany, żeby Anulce pod dupką miękko było, ale w instrukcji jak byk stało, że powietrze może się gdzieś rozprzestrzeniać i nie jest to wadą materaca, więc ostatecznie trzy razy dodmuchiwałem go, za każdym razem budzony bólem biodra. Podobno ma się to uspokoić za czas jakiś, gdy materac przyzwyczai się do nas, a my do niego.
Wstaliśmy więc skonani i po kilku kawach i małych zakupach obuwniczych ocknęliśmy się w Siedlcach, w Kochanówce, którą dla odmiany polecamy, gdyż mają fantastyczne żarcie kresowe (czebureki, kartacze i tym podobne pyszności).
Następny nocleg zrobiliśmy w Pisklakach, a jakże, też na kempingu – ciche, spokojne, pełne komarów i meszek urocze miejsce, gdzie kwitnie polski karawaning, uprzejmość i polska kultura, więc było całkiem, całkiem. Dzieciątka pobiegały sobie po trawie, pobawiły się, a my mogliśmy w końcu w spokoju posiedzieć oganiając się rozpaczliwie od owadów. Aż przypomniałem sobie o ukradzionych od Tadzika „Kurze Łapki” płynach przeciwowadzich i jeden z nich naprawdę zadziałał, więc spryskałem obficie wszystkich po kilka razy, aż Kot Oblizuch przeczytał na etykiecie, że to dla dorosłych tylko i jedynie raz dziennie i czaszka z piszczelami i generalnie biohazard, więc przestałem. Ale naprawdę wszystko tam wyginęło w okolicy.
Materac w nocy stęknął raz i raz go dopompowałem, więc może to i prawda, co pisze producent, kto go tam wie.
Anula nie wzięła ze sobą prawa jazdy. Dlatego prowadzi na ochotnika w Rzeczpospolitej, bo potem będzie się bała. Ja też trochę prowadzę, ale mniej, gdyż oszczędzam się na zagranicę. I skierowaliśmy opony ku granicy ze Słowacją, a tu jak na złość, Bieszczady. W Lesku nowa knajpa, Mąka i Wino, pyszna grochówka, kopytka z batatów i carbonara, pyszne po prostu. Rewelacja. I jakiś targ zrobili też, kupiłem sobie solniczkę z rogu jelenia, będzie super tabakierą.
Dzieciaki już zmęczone trochę podróżą, więc zamiast cisnąć nad samą granicę, zatrzymaliśmy się w strugach deszczu w OSW Wołosań, którego gościnne progi już w tym roku odwiedzałem, gdy goniłem za niedźwiedziami na GSB w marcu. Dostaliśmy spoko pokój, zrobiony z dwóch gołębników na poddaszu, sporo miejsca do biegania, słychać więc w całym Ośrodku tupot małych stóp. I szum deszczu.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz