Cisnę z Cisnej na Komańczę, czyli czemu to żubr jest królem Bieszczad

Gdzieś zaraz za Rzeszowem zatrzymałem się, by w spokoju pokontemplować pobocze i uderzył mnie oszałamiający świergot ptaków – znak, że nadeszła wiosna. U nas jej jeszcze nie widać – stoją dwa czy trzy zmarznięte żurawie i klekoczą z zimna dziobami.

Jeszcze z trasy wykonałem telefon do Bacówki pod Honem – od stycznia dzierżawcą jest Sebastian, mieszkał do niedawna na gdańskiej Zaspie, na Leszczyńskich, więc krajan. W Bacówce remont, ale znalazł się dla mnie apartament – pokój nr5, dwa łóżka, czysto, schludnie mimo remontu.

Auto na początku postawiłem w lesie, ale stało tam smutne i aż dziwne w swojej motoryzacyjnej obecności wśród drzew, krzewów i błota, więc przestawiłem je po przepakowaniu do Nadleśnictwa, na parking przy OSW Wołosań, gdzie pogawędziłem chwilę z miłą recepcjonistką, żoną leśniczego. Ostrzegła przed niedźwiedziami, których jest w okolicy kilkadziesiąt i opowiedziała, że kiedyś natknęła się na misia na skrzyżowaniu w Cisnej – wydobyła go z mroku światłami samochodu. Przeżyła nielichy szok, podobnie jak stojący obok niego pasażerowie oczekujący w miłej nieświadomości na autobus.

Pobudka nie była nagła, jakoś powoli się wybudziłem i tak wcześniej, ale dzwonek uderzył w powietrze z nieustępliwością poborcy podatkowego o godzinie 6.00.

Ruszyłem o 7.00 pod górę, przez zasypane śniegiem pole namiotowe, pod wyciąg, gdzie założyłem raczki i raźno maszerowałem przed siebie. Na pierwszym wzgórku spotkałem dziewczę, uczestniczkę jakowegoś mistycznego kursu z leśnikami. Ona z kolei twierdziła, iż mówiono jej, że misie jeszcze nie ruszyły, bo śladów brak. Gdzieś po drodze, już za Osiną, zobaczyłem wypoczywającą w śniegu żabę – ewidentnie łapała witaminę D i niczym się nie przejmowała.

Droga była całkowicie zasypana, do Wołosania byłem jedyną osobą na szlaku, tam dopiero wszedłem w ślady jakiegoś innego psychopaty, który szedł czerwonym w przeciwnym kierunku, ale z Wołosania zszedł gdzieś zielonym szlakiem.

Generalnie droga bardzo ciężka, śnieg na początku sypki, gdzie raczki pomagały, razem ze słonkiem powoli migrował w stronę śniegu lepkiego, bardziej mokrego, gdzie raczki już tylko przeszkadzały, bo przylepione do nich kule ważyły po 2 kilogramy. Ciekawa rzecz, że warto sobie obserwować, skąd wieje wiatr, bo przy takiej pogodzie po stronie zawietrznej śnieg był wymieciony prawie do czysta i można było iść przez jakiś czas po skorupie. Oczywiście gorzej, gdy owa skorupa poddawała się naciskowi i noga wpadała po kolano wgłąb. Zaspy dochodziły do około 60 cm, więc parcie naprzód obarczone było dodatkowym wysiłkiem. Zmiana konsystencji śniegu powodowała też, że w ogóle wszystko zamokło w diabły, więc tak naprawdę, chlupotałem wesoło. Słoneczko świeciło nieprzerwanie, temperatura rosła.

Około 13.00 wbiłem na Przełęcz Żebrak. Półtorej godziny dłużej, niż na znakach – aż się zdumiałem, bo zazwyczaj mam tempo maszerującego o balkoniku emeryta i spokojnie mogłem liczyć czas razy dwa. Pierwotny plan zakładał, że gdybym na Przełęcz dotarł bardzo późno, to zrobiłbym sobie tu nocleg w wiacie, ale trzynasta? Po szybkich konsultacjach z moim wewnęrznym ja doszedłem do wniosku, że cisnę dalej, jakoś to będzie.

Włóczęga na Przełęczy Żebrak

Od Przełęczy szlak znowu nieprzetarty, tzn. nie, przepraszam. Żle się wyraziłem. Człowiek nie dotknął śniegu, na pewno. Ale był przede mną jakiś zwierzak, chyba lisek – borsuka nie podejrzewam – zasuwał cały czas po GSB, jak po sznurku. Zauważyłem też, że wybierał instynktownie najlepszą trasę, czyli taką, gdzie nie było zapadlisk. Jak zacząłem kierować się tym śladem, zdecydowanie rzadziej miałem wpadki po kolana.

W nieświadomości swojej postanowiłem zjeść obiad na Chryszczatej i brnąłem dalej wciąż mając nadzieję, że ta następna górka to właśnie ona. Coraz częściej czułem, że nogi same proszą o odpoczynek. W ogóle odkryłem kilka uniwersalnych prawd podczas tej trasy.

    Uwaga, oto uniwersalne prawdy wędrówek po górach:
  • w najbardziej mokrych butach znajdzie się zawsze miejsce na kolejne pół szklanki wody
  • górka, na której planujesz zjeść obiad jest zawsze dalej niż jesteś sobie to w stanie wyobrazić
  • jeżeli poślizgnąłeś się na czymś pod śniegiem trzy, cztery razy z rzędu i myślisz, że to koniec, następny krok spowoduje, że wywalisz się w końcu tracąc oddech i kilka zębów lub łamiąc kończynę

Pełno krzyży na trasie. Około 15.30 wlazłem w końcu na Chryszczatą. Nie jest źle, nieprawdaż? Ha, ha, ha. Oto niespodzianki. Pierwsza, nie taka najgorsza – na Chryszczatej stoi wiatka. Taka tam sobie konstrukcja, dość nieszczelna, w środku pełno śniegu, ale są ławeczki, jak i stolik. Ale druga niespodzianka, to ta, która dotarła do mojej świadomości dopiero tu. Do Komańczy 3h! Jest 15.30, najszybciej za pół godziny ruszę dalej, czyli w Komańczy będę co nejmniej 4 godziny później, czyli o 20.00! Jak wróćić do Cisnej z Komańczy nawet nie wiedziałem.

Pierwszy raz zjadłem dziś renifera. A konkretnie – gulasz z renifera. Jestem pod wrażeniem, bardzo smaczny, choć drogi jak jasna cholera. No ale smaczny w diabły, więc warto. Liofilizat Real Turmat. Polecam, niebo w gębie.

Podczas spożywania mojego gulaszu usłyszałem takie śmieszne szuranie gdzieś za wiatką, ale nie wzbudziło mojego zainteresowania. Spakowałem wszystko, posprzątałem trochę po poprzednikach i ruszyłem dalej, za sobą zostawiając Chryszczatą z jej wiatką, krzyżem i obeliskiem. I jakoś po około 200m wbiłem w świeżutkie ślady niedżwiedzia! Aż się cofnąłem, by to uwiecznić. Były całkiem świeże, niemałe, niedźwiedziowate w treści i formie! Zakląłem szpetnie w duszy, bo nie wiem, jak miałbym misiowi wytłumaczyć, że nie ma dokładki i zacząłem, chcąc nie chcąc, chyżym truchtem dygać na dół.

I dopiero teraz zrozumiałem, o czym mówiła Agnieszka spotkana w styczniu. Szlakiem w tym miejscu zajmują się jacyś monstrualnie porąbani psychopaci. Oznaczenia w ogromnych odległościach od siebie, najlepiej schowane przemyślnie za jakimiś krzakami, nieodświeżane, zapomniane. Jakby komuś sprawiało chorą radochę, że ludzie (zwłaszcza w stresie) muszą ganiać między drzewami na czuja. Beznadzieja. Jestem tym odcinkiem rozczarowany. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że nikt nie usuwa padniętych drzew, często trzeba szukać drogi naokoło, bo leży wielki buk (daj Bóg nie miał na sobie oznaczenia, gdyż wtedy leci się na azymut 160 metrów w nadziei, że to tędy), masakra panie, wstyd i poruta.

Tak sobie myślałem pędząc na złamanie karku, ale nie wiedziałem, że za przepięknymi jeziorkami Duszatyńskimi w Rezerwacie Zwiezło utrzymanie GSB wzniosło się na wyżyny: nikomu nie chce się położyć pnia, po którym możnaby przejść na drugą stronę strumienia Olchowatego, a szlak idzie raz jednym brzegiem, raz drugim. Więc nie dość, że po przepięknym, słonecznym dniu cały śnieg czekał tylko na dotknięcie, by zamienić się w wodę, to przy zapadającej ciemności taplałem się w Olchowatym łażąc raz w lewo, raz w prawo, czasem wpełzając na błotne urwiska, czasem z nich zjeżdżając na łeb, na szyję. Oczywiście wciąż rozpaczliwie rozglądając się za oznaczeniami szlaku. Nie muszę dodawać, że wzdłuż strumienia jest wycinka i zrywka drzew, zakaz wstępu itp, w ciągu dnia pełno ludzi i sprzętu, ale nikomu nie przyjdzie do głowy przeciąć ogromnego drzewa, przez które nie sposób przejść szlakiem. Dobra, już kończę to narzekanie. GSB między Chryszczatą a Komańczą to bardziej taka wirtualna koncepcja szlaku, bo na razie to tam świnie pasać, nie ludzi ganiać. Może później wiosną ktoś to ogarnie, bo ja wiem?

Zapadła ciemność. Gwiazdy tu są na wyciągnięcie ręki. Nigdzie jeszcze nie były tak blisko, niesamowite. Minąłem Duszatyn, wbiłem w Prełuki, Olchowaty zlał się z Osławą, której szum towarzyszył mi w wędrówce. Ciemno, choć oko wykol.

Stojący na dyszlu Wielki Wóz – zdjęcie z ręki z telefonu

Dodygałem w ciemności do Komańczy. Przywitał mnie jakiś gość z 13-to letnim husky na smyczy. Jedyna osoba, która w tej ciemności pojawiła się na chwilę i zaraz zniknęła. Postanowiłem dotrzeć do ulicy i ustawić się na wyjeździe w stronę Cisnej. Jestem cały mokry, monumentalnie zmęczony, temperatura spadła do minus 6. Daniel, z którym szedłem pierwszą część szlaku w styczniu miał dobre wyczucie – zadzwonił spytać, czy wszystko gra akurat jak wchodziłem na skrzyżowanie tras 892 z 897, by zaczaić się na stopa.

Ciemno jak… sami wiecie. Zrobiło się jeszcze zimniej, zaczynam powątpiewać, czy uda się kogokolwiek zatrzymać, bo po prostu nikogo nie było. A jak był, to się nie zatrzymywał. Rozpocząłem poszukiwania – telefon do Pod Kominkiem, nie pomogą, nie są na miejscu, nie jest otwarte, nie znają niekogo. Dziękuję z całego serca. Telefon do K85 Baza Noclegowa – facet przeszedł od razu na ty, wszystko super, miejsca nie ma, znaczy jest, ale brudno, ale nie ogrzewane, ale jednak nie ma, ale nie zna nikogo, ale godzina taka, że zaraz ktoś skończy zmianę i będzie dobrze. Super, 5 gwiazdek proszę pana za empatię i chęć pomocy. Niedaleko jest posterunek ogarów systemu, ciemno tam, jak wszędzie, ale furtka otwarta, przynajmiej usłyszę, jak coś będzie próbowało sforsować płot, tam się rozłożę obozem: mam nrc, mam karimatę, mam śpiwór, mam mokre buty, mokre spodnie, nie mam skarpet na zmianę, ale jakoś przetrwam do rana, bo do Cisnej 33 kilometry, za diabła nie dojdę. Nogi jak kołki, ledwo się ruszam, ale poszedłem w stronę komisariatu.

Zaraz jak ruszyłem, pokazały się światła samochodu. Z rozpaczą zamachałem, chwila wahania i – jest! Auto się zatrzymało. Podbiegłem (ha, ha) do okna i mówię: „do Cisnej, zlazłem ze szlaku, padam na twarz, generalnie 3 ćwierci do śmierci, zapłacę za paliwo”. Chłopak patrzył na mnie chwilę i mówi, że generalnie no tam nie jedzie, bo skręca na Wisłok Wielki. No w przeciwną stronę. Patrzymy sobie w oczy chwilę i mówi, dobra, wsiadaj, zawiozę cię.

No i tak poznałem Karola. Zajmuje się hodowlą krów. Jest off-roadowcem i surwiwalistą. Rozmawialiśmy o niedźwiedziach, wilkach, które mu w zeszłym roku ogarnęły półtonowego byka, snuliśmy pogawędkę przez jakiś czas. Dowiózł mnie do OSW Wołosań. I, jeśli ktoś uważnie czyta, zauważy, że co do diaska z tym żubrem? Prosta rzecz. Karol, jak zobaczył, w jakim jestem stanie, wyciągnął skądś Żubra mocnego. W życiu nie piłem nic lepszego.

Bear photo taken by Gregoire Dubois
https://www.flickr.com/photos/wildlifepictures/

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Leave a Reply