W Kutaisi dysponowaliśmy czasem 50 minut, więc rozpoczęliśmy ciąg dalszy akcji 'znajdźbuta’, która to oczywiście nic nie dała, po czym wsiedliśmy do marszrutki, wyciągnęliśmy mapę i… klops! Okazało się, że Kobuleti pomyliliśmy z Zugdidi, niech nam Bóg wybaczy. Zamiast na północ, los ciągnie nas za kłaki prosto na południe. Mieliśmy około pół minuty, by podjąć decyzję: jechać? – nie jechać?
Nadmorska miejscowość nie była wcale tym, czego pragnęliśmy, chcieliśmy gór zobaczyć, połazić, dotknąć, choć na góry też bardzo przygotowani nie byliśmy. W ciągu pół minuty całe życie mignęło nam przed oczami. Więcej pytań, niż odpowiedzi. Porozumieliśmy się telepatycznie z moim Kotem i podjęliśmy decyzję: jedziemy. To musi być jakiś znak.
Kobuleti przywitało nas jak Międzyzdroje 2 lutego. Wszystko pozamykane, bezpańskie psy jako jedyne okazy inteligentnych istot w zasięgu wzroku… Z nieba aniołki chlapnęły na nas deszczem ze śniegiem, ożywcza, rozkoszna bryza o temperaturze 4st. Celsjusza wiała z prędkością 70km/h znad morza, żyć, nie umierać. Masakra.
Rozejrzeliśmy się półprzytomnie po okolicy i postanowiliśmy poszukać kawiarni, a co za tym idzie, ciepła i toalety, po czym wiać stąd razem z wiatrem w głąb lądu. Uznaliśmy, że losowi coś się poplątało i zapomniał chwilowo o swoich mętnych planach.
Z marszrutki widzieliśmy knajpki co i rusz rozsiane wzdłuż głównej ulicy, aliści wszystkie okazały się zamknięte. Po kilku kilometrach marszobiegu znaleźliśmy jedną kawiarnię z gatunku tych, co nie mają toalety, a kawę zamiawia się jak pizzę, baba z domu do lokalu donosi, jak wodę zagrzeje. O ile odbierze telefon od bartendera. Zacny ów człowiek, widząc nasze zdruzgotanie brakiem toalety, wskazał nam inną, działającą, knajpkę. I tu właściwie okazuje się, że los wiedział co robi, my również – nie stając mu na drodze pochopnymi, nieprzemyślanymi decyzjami, i warto jest popłynąć bez myślenia i dać się pociągnąć przygodzie.
W knajpie siedziało sporo tubylców, miła gospodyni wskazała nam miejsca między nimi, i zanim zdążyła zebrać od nas zamówienia, zostaliśmy zaproszeni do stołu przez dwóch Gruzinów. Starszy, Gia, na stałe mieszka w Istambule, a do Kobuleti zjechał na wesele swojego syna, młodszy, Nugzari, mieszka 7km od miasta w górach, uprawia cytrusy i ma swój magazyn, czyli sklep z różnościami.
Jakieś 20 minut później, eskortowani przez patrol adżarskiej policji, jechaliśmy z naszymi przyjaciółmi na poprawiny, gdzie poznaliśmy część ich rodziny, w tym pana i pannę młodą. Przy suto zastawionym stole, wśród mocno wczorajszych weselników, spędziliśmy ze dwie godziny, słuchając ich toastów i wznosząc swoje. Nienawykli Gruzini słuchać toastów w języku polskim, ale impreza rozwijała się szybko i bardzo przyjemnie. Wspominać ją będziemy do końca życia jako coś niesamowitego, co spotyka się jedynie w opowieściach.
Po jakimś czasie nasi gospodarze zabrali nas do domu rodzinnego Nugzariego, gdzie nastąpiła druga część wieczoru, w tym picie domowego wina i domowej cha chy oraz gruzińskie tańce na śniegu, który padał już bez deszczu. Dom to mało powiedziane: Nugzari mieszka w posiadłości, jak meksykańska hacjenda: ogromny hol ze schodami na środku, po obrysie duże lub bardzo duże pokoje, wysokie na 4 metry, albo i więcej: same drzwi do pokoi mają ze 3 metry wysokości. Przepiękny dom wśród cytrusowych drzewek romantycznie przykrytych śniegiem.
Jedno musimy w tym miejscu powiedzieć: Nugzari z rodziną przyjęli nas jak swoich. Czuliśmy się u nich, jak w rodzinie. Zupełnie, jakbyśmy poszli na imprezę do swoich bliskich. Jesteśmy im bardzo wdzięczni za gościnność i serce.
Na kuchennym marginesie dodam, że mój Kot pochłonął tam domowe chaczapuri, którym był, jest i będzie zachwycona po kres żywota kociego swego, amen.
Rano Gia z Nugzarim zawieźli nas do miasta i wsadzili nas do marszrutki do Zugdidi.
Nasi gruzińscy przyjaciele mają drzwi otwarte w naszym domu i, jeżeli los pozwoli, mamy nadzieję, że odwiedzą nas jeszcze w tym roku.