Początek dnia, oprócz śniadania w miłym towarzystwie, przyniósł opady śniegu. Nie przypuszczaliśmy, że będzie tu tak zimowo.
Nugzari i Gia zawieźli nas do marszrutki, która okazała się marszrutką do Poti, gdzie mieliśmy się przesiąść. Nie byłoby nic do dodania, gdyby nie fakt, iż ten wehikuł pozbawiony był zupełnie amortyzatorów oraz jakiegokolwiek ogrzewania, więc było przeraźliwie zimno, a droga dłużyła się niemiłosiernie, i wydawała się nad wyraz nierówna.
O Zugdidi inne mieliśmy wyobrażenie, bardziej romantyczne chyba, takie coś w stylu alpejskiego miasteczka, a rzeczywistość, jak zawsze zresztą, miała to w nosie. Zugdidi nosi się z wielkomiejska: spotkaliśmy tu pierwsze nieuprzejme gruzinki (sztuk 3), młode dziewczyny, może studentki, które w typowo europejski sposób nie zareagowały na proste pytanie. Cóż. Bywa.
Po zaokrętowaniu udaliśmy się na tradycyjny spacer po mieście; w poszukiwaniu butów obeszliśmy miejscowy targ, porobiliśmy zdjęcia tym razem żywym kurczaczkom, zwiedziliśmy miejscowy park, spiliśmy kawę, gdzie zagadnął nas w łamanej polszczyźnie tubylec, który – o dziwo – bywał w Gdyni w lepszych czasach.
W tym tu, Zugdidi, dałem ogolić sobie mą wątłą brodę przez prawdziwego golibrodę. Warto, ciekawe uczucie.
Obiad zjedliśmy w restauracji położonej w centrum miasta. Po obiedzie, tradycyjne gruzińskie pląsy z obsługą, warto obejrzeć.
Na sam zaś koniec odnalazła nas (a właściwie mnie) miejscowa wariatka i porozumiewawczym szeptem w języku Szekspira zasięgała porad sercowych – widno wyglądam na człowieka w świecie obytego, z niejednego pieca chleb jadającego, i z rozumem nie do końca jeszcze pożegnanego.
A na zupełny koniec jeszcze dodam, że w naszym hotelu mrowisko mają ჭიანჭველების. I Kot mój szczwany doszedł do wniosku, że zapach cytrusów na pewno je odstraszy. Zeżarliśmy łapczywie owoc, któren zabraliśmy Nugzariemu i pieczołowicie wlekliśmy ze sobą, i wonczas rozłożyłem łupinki przy wylocie głównej mrówczej autostrady. Pomogło. Przestały spacerować.