Piasek, woda i gaszenie pożaru

Koniki, które wieczorem nas odwiedziły, rano pasły się nieopodal.
Cały dzień w trasie, a trasy kropkowane na naszej nawigacji nie są stałymi, to raczej z grubsza określenie azymutu, sugestia kierunku. Ktoś, kto w sposób maniakalny będzie usiłował trzymać się drogi z mapy, szybko skończy na manowcach.
Miłym zaskoczeniem naszej trasy był niespodziewany przejazd przez wydmy, ok. 120m ciężkiego buksowania na czterech łapkach. Przez chwilę myśleliśmy, że to rzeka, która miała tamtędy przepływać, ale rzeki na stepie jeszcze mniej trzymają się mapy, niż drogi. Do rzeki dojechaliśmy później, płynęła sobie spokojnie za miasteczkiem, do którego wjazdu broniła piaszczysta pustynia, przy niej wydmy wydały się nam przechadzką po bulwarze.
Mostu na rzece nie było, całe szczęście ślady opon wskazały nam bród, przez wysepkę na drugą stronę. Na środku niczego napotkaliśmy ruiny, dawno opuszczone białe budynki z glinianej cegły. Wszystkie mają wejście od południa. Mekka?
Z rzeczy wartych odnotowania był fakt, że zmniejszyliśmy ciśnienie w oponach, co spowodowało, że częściej szorowaliśmy brzuchem w koleinach.


Wieczorem, gdy ustawiałem sobie timelapsa, Paweł zauważył, że spod maski Pchełki unoszą się kłęby dymu, więc mieliśmy trochę radości na wieczór z gaszeniem ognia i dochodzeniem przyczyn jego powstania. Wyszło na to, że zebrana i poubijana obok kolektora szałwia zajęła się od temperatury, w czasie jazdy wiatr nie pozwalał się zająć, a na postoju zaczęło się tlić.
Ciekawostka: 1,5l wody starczy na prysznic nawet z myciem głowy dla dwóch smoluchów. Ot, przygody w stepie.

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Leave a Reply