Dziki step

Nie jest łatwo oddać słowami surowe piękno stepu.
Bezkres horyzontu, gdzieniegdzie tarasowe wzgórza, pędzące nad stepem chmury, przez które promieniami prześwieca słońce… to spektakl, który mógłbym oglądać godzinami.
Od pyłu, słońca i wiatru spiekła mi się skóra. Krem z filtrem łagodził podrażnienia na całe 2 sekundy smarowania, potem gdzieś wsiąkał, niestety, razem z efektem.
Rano zjedliśmy jajecznicę, spakowaliśmy się bez przygód i pojechaliśmy na południe.
Kilka kilometrów dalej zobaczyliśmy stary muzułmański cmentarz, obok którego stał barak dla żałobników, a za nim… Podłączony prosto do oazowego jeziorka kran z bieżącą wodą! Ok, może odrobinę przesadzam z tym kranem, po prostu kawał gumowej rury, ale z niej leciała ciepła woda, co pozwoliło nam dokończyć płukanie, nastawić nowe pranie w turystycznej lodóweczce i uzupełnić zapasy wody do mycia.
Podróż stepem potrwała jeszcze kilka kilometrów, aż do zboczy, na które przyszło się wspinać. Wszystko poszło pięknie, dzielna Pchełka wniosła nas i bagaż na przeszło 179m ponosząc jedynie niewielkie straty w postaci oberwania klapy paki. Za duży ciężar, za duża stromizna, za duże przeciążenia. Dziadowskie nity producenta puściły. Co krok nowe doświadczenie.


Widzieliśmy suhaka. Jest mniejszy, niż myślałem.
Ledwo się zmieściliśmy pod wiaduktem kolejowym, gdyby był o 10cm niższy, musielibyśmy zawracać i te 300km pędzić z powrotem, co daje dobre dwa dni w plecy.
Dojechaliśmy w końcu do Bozoi, gdzie powiało odrobinę cywilizacją. Udało mi się wyszabrować od sklepikarza telefon, żeby wysłać sms do Anulki. Uzupełniliśmy tu zapasy, kupiliśmy obiad, zatankowaliśmy i dalej w putę, do jeziora.
Wieczorem obóz rozbiliśmy nad pozostałością Morza Aralskiego.

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Leave a Reply