Z rana, po śniadaniu, Ksenia, menadżerka hostelu, przeprowadziła ze mną wywiad, który podobno nawet gdzieś planowała umieścić na internetach. Możliwe, że nawet i tak zrobiła. Wzniosłem się na wyżyny i gadałem, jak najęty, aż się okazało, że nie dość, iż nikt się tego nie spodziewał, to nawet nikt tego nie oczekiwał – zazwyczaj te wywiady są krótkie, turyści coś z siebie wyduszą i po kilkunastu sekundach koniec klipu.
Taki dziwny dzień. Łaziliśmy po centrum Omska, piliśmy piwo, obcinaliśmy laski i czekaliśmy na wieści z warsztatu. Paweł doszedł do wniosku, że w Omsku żyją najładniejsze dziewczyny na całej kuli ziemskiej i kazał mi robić zdjęcia i filmy wszystkim dwunogim pięknościom.
Wieczorem okazało się, że z Pchełką grubsza sprawa – nie ma mowy o szybkiej naprawie, uzgodniłem odbiór autka za trzy miesiące i postanowiliśmy zawinąć się do kraju. Rozwiązań powrotnych było klika, ale większość dość ponura i mało pociągająca, więc wybrałem powrót przez Grecję, by zażyć trochę słońca.
Nad ranem, zamówiony przez hostelową recepcjonistkę taksówkarz zawiózł nas na lotnisko, skąd mieliśmy lot do krainy Arystotelesa.
Już na samym lotnisku okazało się, że w taksówce wypadł mi telefon, a taksówkarz pomknął w siną dal.
Dzięki uprzejmości funkcjonariuszy omskiej straży granicznej mogłem zawiadomić hostel o stracie, po czym polecieliśmy do Salonik.
Mając w zapasie parę godzin skorzystaliśmy z greckiej kuchni w Taverna Thalassopoulia, a także spłukaliśmy wymęczone zwłoki w morzu Egejskim i polecieliśmy do Gdańska.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz