Kołomyja

Rano poszedłem się przejść, poszukać prawnika, załatwić transport i takie tam drobiazgi. W całym logistycznym szaleństwie usiłowałem nie zwariować, podejmować racjonalne decyzje, koordynować, odpowiadać na pytania, zadawać swoje, szukać dziwnych rzeczy w dziwnym języku i jeszcze dziwniejszymi literami po rosyjskiej stronie internetu, dzięki czemu jest 15:43 a mi się chce cholernie spać.

Okolice obszedłem ze 20 razy, Bogu dzięki, że mogłem plecak zostawić w hotelu i chodzić tylko z torbą na aparat.

Miejscowe krawężniki zaczęły mi już salutować, widocznie wyszli z założenia, że skoro tak się kręcę w lewo i prawo, to u mnie jakiś urzędowy mus jest na to.

Kolejna RUSciekawostka: bankomat Sberbanku wydaje maksymalnie 5000 wróbli, chcąc więc podjąć większą kwotę stoi się przed bankomatem jak przed konfesjonałem i dziobie w niego, jak dzięcioł za kornikiem. Aż ludzie zaczynali sykać…

Koniec końców chyba wszystko załatwiłem, ustawiłem, zaraz jadę po maszinu i pojedziem w Buraczki.

Przez cały ten zgiełk zaczynam gadać, jak Dostojewski.

Jechaliśmy całą noc. Bankomaty innego banku wydają gotówki do woli, nie pamiętam już, co to za bank, cały czerwony, lubię go. Dzięki temu laweciarz dotargał mnie na granicę. Po drodze przemknęliśmy przez Moskwę, ale nic z tego nie pamiętam. Pamiętam natomiast zdumienie, gdy kierowca zrzucił Pchełkę na asfalt na przejściu w Buraczkach i wziął się i pojechał w cholerę, a ja zostałem z kulawym autkiem po rosyjskiej stronie.

Wszystko było kwestią jakiegoś dokumentu – on nie mógł wjechać na teren UE, musiałem znaleźć kogoś, kto może.

Pomogła, jakżeby inaczej, pani ze sklepu. Znała kogoś, kto znał kogoś, kto wiedział, gdzie szukać. I tak, po paru godzinach przyjechał kolejny laweciarz, wrzucił Pchełkę na barki, wrzucił mi parę dobrych rad (jakbym ich potrzebował…) i wjechaliśmy na jasną stronę mocy, gdzie moja Anulka od kilku godzin dzielnie telefonicznie przetrzymywała laweciarza z Białegostoku, czym generalnie niszczyła i jemu i jego firmie wszystkie plany na ten dzień i następne, ale udało się. Kierowcą był chłopak, który (no, jakżeby inaczej) – w wolnych chwilach służył w straży granicznej i jako, że zbliżała mu się służba, to gnaliśmy na złamanie karku do Augustowa, gdzie jego szef ze swoją dziewczyną przejęli pojazd i ruszyli wraz ze mną w drogę powrotną. W podzięce raczyłem ich opowieściami o podróżach tak długo, aż zachrypłem, a potem chrypiałem dalej do momentu, gdy mogłem ucałować płyty jumbo pod moim domem.

W międzyczasie Tadzio, przyjaciel z podstawówki, znalazł dla Pchełki spokojne miejsce, gdzie będę mógł ją spokojnie zostawić, a potem naprawić, i tak spod domu pojechaliśmy jeszcze odrobinę dalej, aż do Redy, gdzie Pchełka przeszła leczenie.

Tak się kończy podróż niedokończona, była jedną z najlepszych przygód w moim życiu, a dzięki niej poznałem siłę i moc ludzkiej życzliwości i przyjaźni, a także przywiązanie i miłość mojej Anulki.

A propos: Anulka, jeśli kiedyś to przeczytasz, to po prostu daj mi znać 😉

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Leave a Reply