Piszę w kolejności chronologicznej.
Zaraz z samego rana przyszła do nas czarno-biała kicia. Dostała parę smakołyków i położyła się w cieniu namiotu. Przyszedł też starszy pan o imieniu Gunter, niesamowicie sympatyczny. Urodził się w Żninie, zaś 3 lata później rodzice uciekli wraz z nim przed bolszewikami do Niemiec. Zna trochę język polski, a teraz wraz z żoną mieszkają w Bonn, skąd wyjechali na wakacje. Pożegnaliśmy się kurtuazyjnie i poganiani nadchodzącą burzą, poszliśmy obadać małe wulkany, znajdujące się 10 minut drogi lekko pod górkę.
Droga była umajona tabliczkami z historią o smoku, którą być może kiedyś odtworzę, ale nie teraz. Na górze okazało się, że wstęp płatny, my tylko z aparatem, więc pokręciliśmy się bezradnie, i już, już miałem zrobić sprint po portfel, gdy łaskawy bileter łaskawie skinął ręką wpuszczając nas za darmoszkę. Dobry człowiek, niech mu Bozia w dzieciach wynagrodzi.
Wulkany na powierzchni 6ha. Sporo. Obejrzeliśmy, powąchaliśmy, dotknęliśmy, a nawet niektórzy z nas wrzucali do błotnego jacuzzi jakieś znalezione w pobliżu fanty.
Po zejściu do kempingu szybko wrzuciliśmy coś na ząb i poganiani wciąż/stale nadchodzącą burzą ruszyliśmy piechotą do tzw. dużych wulkanów, które dla odmiany zajmują obszar może 0,6ha.
Skwar i spiekota.
Droga wśród łąk i pastwisk w dolinie przypominającej rajskie dolinki Ałtaju biegła lekko pod górę, nikt nigdzie nie ustawił żadnych znaków orientacyjnych, więc po napotkaniu pasterza ze stadem kóz ustaliliśmy wspólnie kierunek i szliśmy dalej radując się, jak dzieci, piękną okolicą. Pasterz aż pękał z chęci obdarowania nas czymś, ale że nic nie miał, to dzieciom dał jabłko, a nas poczęstował bimbrem naturalnym własnej roboty.
Koniec końców wtargałem Gniewka na szczyt na barana, ale okazało się, że trzeba było skręcić trochę wcześniej i nie pchać się na samą górę, zawróciliśmy więc i weszliśmy, tym razem już zupełnie legalnie, na duże wulkany. Błoto, jak mówi bileter, jest radioaktywne. Najpewniej ludziska wynosili we wiadrach, stąd poszła legenda.
Wulkany zrobiły na mnie również duże wrażenie. W sensie dużo większe, niż małe. Może tak powinno być właśnie, że duże robią duże, a małe małe?
Odłóżmy filozofię na bok. Po wulkanach wracaliśmy w nieprawdopodobnym upale, wciąż poganiani przez wciąż/stale nadchodzącą burzę. Zzułem obuwie i obiecałem sobie dojść do obozu boso.
Po drodze natknęliśmy się na lekko zgrzanego już pasterza, który pękał z chęci obdarowania nas czymś, ale że zostało mu jeszcze mniej, niż poprzednio, to poczęstował nas swojskim serem brânză, takie mu przynajmniej miano nadał. Błyskawiczne skojarzenie z naszą bryndzą i chłopu aż oczy rozbłysły, że my, dzikie ludzie z Północy, znamy podobny ser. Zaproponował też chleb i piwo, ale ukontentowaliśmy się sporym kawałkiem sera. Przesmaczny.
Na wieczór zjechało takie mnóstwo rodaków, że poczuliśmy się jak na Monciaku. Część bardzo sympatyczna, część trochę mniej, ale było ich całe mnóstwo. Nawet właściciel kempingu był tym najazdem poruszony. Nauczył się „Dzień dobry” i „Dziękuję”, jeszcze będą z niego ludzie.
Wieczorem Ania otrzymała od naszej czerwonej karocy informację, o wyładowującym się akumulatorze, co spowodowało jeszcze wieczorną przejażdżkę. Próbując podładować akumulator zajechałem m. in. do wsi Pâclele, w której chyba z 90% chat było opuszczonych, kościół zarośnięty, a poza dwoma samochodami, z żywych stworzeń napotkałem jedynie sówkę na poboczu.
Poszedłem spać z mocnym postanowieniem pokazania Antypandzie tego miejsca.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz