Największym problemem tej części szlaku jest fakt, że nikt nie jeździ do Komańczy. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy z tego, jak ciężko jest z transportem w tych okolicach… Plan miałem taki, by znaleźć nocleg w Puławach (takiej wioseczce na bok od trasy donikąd), stamtąd pojechać czymsik do Komańczy i ruszyć na szlak. Nocleg chciałem mieć już załatwiony w miejscu docelowym tak, żeby nie szukać stopa po nocy, lecz zejść skonanym do hotelu. Tym razem na szlak wyruszyli ze mną mój syn, Mieszko oraz mój przyjaciel Paweł z żoną Anią.
Podczas jazdy, drogą prób i losowania, stanęło na Rymanowie Zdroju zamiast na Puławach. Uznaliśmy, że powinniśmy dać radę dojść w dwa dni.
Zaokrętowaliśmy w „Słonecznej”… Lubię takie klimaty. Miejsce przesiąknięte czasem na wskroś. Czuć tu wiele sezonów, wiele turnusów, ale także ogromny spokój, brak zwariowanego pośpiechu. Do tego przesympatyczna obsługa – starsza pani, którą w charakterze recepcjonistki zatrudnia jeszcze starszy właściciel, oboje kontaktowi w bardzo kulturalny, dystyngowany sposób, którego brakuje młodszym pokoleniom. Ale, oczywiście, nie każdemu będzie to pasować.
Wieczorem robiliśmy rozeznanie dotyczące możliwości teleportacji do Komańczy… Gwoli przestrogi, uwaga, taksówki z internetu w okolicach Rymanowa:
- 703803033 oszust, 7zł za minutę połączenia
- 501204197 wydrwigrosz, zdzierca, podły szubrawiec, naciągacz i wyzyskiwacz, chciał 300 lub 360 złotych za przejazd, ale nie mógł się zdecydować
Dlatego postanowiliśmy łapać stopa. Cztery osoby z plecakami. Marne szanse, ale nie takie rzeczy się robiło. Rano waliło deszczem, jak pod prysznicem. Przyodziani w peleryny i kurtki, obciągnięte pokrowcami plecaki, w strugach deszczu wyglądaliśmy jak zagubieni w czasie i przestrzeni partyzanci. Nie było szaleńca, który chciałby się zatrzymać. Wyciągnęliśmy ostatniego asa z rękawa – Ania w Rymanowie zrobiła zdjęcie różnych naklejek na przystanku pekaesów. Znaleźliśmy na tym zdjęciu numer do taksówkarza – 691875816 – chłop telefonicznie ocenił przejazd na 150zł. Musieliśmy poczekać 20 minut, ale przyjechał, zabrał i zawiózł. Taksometr pokazał na końcu również 150zł, dodatkowym bonusem było, że facet też miły i rozmowny. Więc, jeżeli kiedykolwiek będziecie szukać taxi w tamtych rejonach, to wiecie do kogo dzwonić.
W Komańczy na dobry start trasę zaczęliśmy od postoju na kawę i herbatę w Leśnej Willi PTTK, gdzie Mieszko zdobył swoją pierwszą pieczątkę. Pomyślałem sobie, że po kawie raźniej będziemy szli.
Pierwsze podejście, dość strome, pokonaliśmy dość żwawo, potem się trochę wypłaszczyło i zaczęła się prawdziwa wędrówka, krok za krokiem. Wyciąłem Mieszkowi dwa kijki, ale gdzieś po drodze zaczęły mu ciążyć. Szliśmy w stronę Chatki w Przybyszowie, lecz ze względu na wcześniejsze modyfikacje planu wędrówki, a co za tym idzie, wydłużenie trasy, nie planowaliśmy już tam nocować. Chcieliśmy tam coś zjeść, wypić i ruszyć dalej, by pierwszego dnia zrobić trochę ponad 20 kilometrów.
Minęliśmy bez większego wzruszenia Wahalowski Wierch o szatańskiej wysokości 666m, po jakimś czasie minęliśmy Rudą i w końcu wyszliśmy na łąki przed Przybyszowem. Tu zostaliśmy, bo ładnie, bo słońce w końcu pokazało się w pełnej okazałości, bo chcieliśmy sami przeschnąć, a i rzeczy wysuszyć, bo głodni byliśmy, i w końcu bo Lasy Państwowe spółka bez jakiejkolwiek odpowiedzialności nie ma tu czego wycinać, więc i błota żadnego rozjeżdżonego nie ma. Takoż pławiliśmy się dłuższą chwilę w nieróbstwie grzebiąc pomysł zajścia do sławnej Chatki.
Od Przybyszowa długie podejście na Tokarnię, gdzie spotkaliśmy trzech starszych panów, jak z kabaretu, a Mieszko zdobył kolejną pieczątkę do kolekcji. Potem szliśmy już sztywnym krokiem ze zmęczenia, ja zacząłem słyszeć narastający zgrzyt z prawego biodra i grzechot z kolan, ale dotarliśmy szczęśliwie do wiaty z kominkiem, gdzie rozbiliśmy obozowisko.
Wszystko mokre w okolicy, brzóz żadnych nie znaleźliśmy, ale w trakcie poszukiwań znalazłem świerk Schrödingera, który jednocześnie żył i nie żył – w jego bebechach stało próchna całe mnóstwo, które z zapałem wyciągnęliśmy i ogień buzował, aż miło.
Osłoniłem miejsce na posłanie przed wiatrem i słotą za pomocą tarpu i stołu z wiaty i w stroboskopach nadchodzącej burzy poszliśmy spać.
Szlak czerwony przywitał Mieszka najpierw ulewę, później przysmażył słońcem, a na koniec zrobił fajerwerki. Mieszkuś generalnie zadowolony i mu się podobało.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz