Poranek zaczął się o 6.34, zacząłem się myć, pakować, przebierać, musiałem złożyć meldunek Anuli i w sam raz, jak skończyłem, wybiła 8:00, zdobyłem jajecznicę po chłopsku i kawę.
Zaraz po wyjściu ze schroniska ze zdumieniem odkryłem, że ekshibicjonistyczna tradycja rozbierania się na GSB kultywowana jest także i tutaj – para skarpet dumnie wyznaczała początek szlaku czerwonego. Nie bylibyśmy sobą, gdyby nie wiało cebulą. Ten jakże cudowny klimat rysowały ostrymi krawędziami widoczne na południu Tatry i Pieniny, porobiłem kilka zdjęć ku pamięci.
Wszedłem też na Skałkę, to było ciekawe doświadczenie – dróżka odbija trochę na prawo w niskie krzaczorki, widać trójnóg na grilla i pyk, wbiłem na Skałkę 1163m npm. Taka położona na marginesie, zupełnie nieważna, ale jest. Potem już bez żartów szlak zaczął się opuszczać, pełno kamieni, nieostrożnemu wędrowcy gotowych pomóc w szybkim zejściu niżej.
Schodząc mijałem co i rusz nowe osoby, ale większość z jakimś rodzajem kompleksu wyższości, pewnie z zabitych dechami polskich megapolis typu Katowice, Trójmiasto, Warszawa, gdzie tam oni będą brukać się rozmową, muszą szybko wejść, szybko zejść, nie ma czasu. Był wszakże jeden wyjątek, jeszcze daleko przed Przysłopem, stanęliśmy z gościem na krzywej ścieżce, oparci o kijki i rozmawialiśmy o owadach, szlaku i życiu prawie godzinę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że był to sobowtór Andrzeja, monikowego, harleyowego męża, a on miał niby w tym czasie z prawilną małżonką zwiedzać urlopowo jakieś bezdroża. Podobny myślą, mową i uczynkiem, tj. z twarzy, gestykulacji, postawy, fryzury i mowy, aliści mówił wolniej niż Andrew, bo ten gada szybko zazwyczaj. Na sam koniec opowiedziałem mu o jego podobieństwie do mojego kolegi i się pożegnaliśmy, on poszedł w górę, ja pilnowałem, żeby się nie sturlać.








Przysłop to taki przysiółek ciekawy, mocno odizolowany od reszty kraju (a przynajmniej z perspektywy szlaku tak to wygląda), jest tu jakaś agroturystyka, w której można się zatrzymać i uzupełnić wodę. Za Przysłopem podejście dość strome, acz krótkie pod Dzwonkówkę. Stamtąd już niby półtorej godziny, jak byk stoi na znaku, aż zdumiony byłem i chyba nawet w głoś coś na ten temat powiedziałem, bo wystraszyłem jakąś starszą panią, która wyłoniła się z żółtego szlaku. Życie pokazało zresztą, że moje podejrzenia były uzasadnione: na następnej tabliczce jak byk stało, że Krościenko za 2 godziny i to już tak bardziej współgrało z moimi oczekiwaniami. Tak sobie schodziłem i schodziłem i to zejście najnikczemniejszym mi się z zejść zdawało, palec odrąbany dawno mentalnie pulsował w dziwnej gorączce, a ja zdążałem do celu, jakim była Willa Granit w Krościenku nad Dunajcem.
To było prawdziwe zejście, zrobiłem w trzy dni trasę, którą rozplanowałem sobie na cztery i, skonany, szedłem w objęcia luksusu i przepychu. Właściciel, pan Michał, o głosie dystyngowanym i manierach pańskich, zadzwonił do mnie i wprowadził nienahalnie w kulinarne i architektoniczne cudowności Krościenka. Za jego radą obejrzałem kładkę Zerwany Most, świeżo ukończoną, na mapach jeszcze jej nie uwzględniali, obszedłem miasteczko, patrząc co się pozmieniało od 2015 roku, poszedłem też do restauracji przez niego zachwalanej, ale nie podawali tam tatara, a właśnie tatar był tym, co najlepiej uczciłoby według mnie tę część trasy, dlatego zlądowałem w Karczmie Dunajec.








Po śniadaniu poszedłem na dworzec w Krościenku, poczekałem trochę na busika do Krakowa, zaś w Krakowie odbiłem się od PKP że względu na brak miejsc i wylądowałem we flixbusie. Żałuję trochę, że zamiast do Nowego Sącza pojechałem do stolicy Małopolski, no ale już nic z tym nie zrobię.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz