rumuńskie lisy

Śniadanie zjadłem w towarzystwie chłopca, nazwijmy go Kubą, który również przemierza GSB. Opowiedział mi on historię swojego znajomego:

Otóż ów znajomy postanowił pojechać z dziewczyną do Rumunii pod namioty. Wszystko przebiegało super i zgodnie z planem, trekking udawał się znakomicie, Rumunia była piękna i powabna, obydwoje chodzili sobie dość intensywnie parę dni podziwiając wszystko wokół. Intensywny wysiłek fizyczny spowodował jednak, iż zapragnęli któregoś dnia wykąpać się i zrobić pranie. Jak postanowili, tak zrobili. Wieczorem znaleźli piękne miejsce na skraju ogromnej przepaści, niedaleko strumień z łoskotem przewalał się przez krawędź i znikał w tumanach mgły na dole, oni u góry zrobili sobie piękny obóz, wyprali wszystkie swoje ciuchy, rozwiesili i udali sie nago na spoczynek. W nocy obudził ich jakiś ruch i krzątanina, odrobinę powarkiwania, tumult jakiś i szarpanie, więc ze strachu przed niedźwiedziami, po cichutku wyjrzeli z namiotu tylko po, by się okazało, że linka z ciuchami znikła za krawędzią przepaści, plecak jest gryziony, rozwłóczony i dokładnie egzaminowany przez dwa małe liski, zaś pozostałości po kolacji ogarnia ich większa mama. Tej jednej nocy stracili wszystkie ciuchy wraz z butami. Całe szczęście portfele z dokumentami przytomnie trzymali w namiocie. Namiot został pocięty z rana na jakiś rodzaj tymczasowego przyodziewku, a cała wyprawa się zakończyła powrotem do cywilizacji.

Kuba nie bardzo wchodził w szczegóły dotyczące miejsca, więc cała ta historia osadzona jest po prostu w Rumunii i towarzyszyła mi później przez cały dzień.

Na szlaku zaczęło się robić tłumnie. Małżeństwo, kilkanaście kobiet, drużyna harcerzy z krzyżem, zdjęcia, flashe, filmy, czerwony dywan. Musiałem przyspieszyć, by pozbyć się jakoś towarzystwa. Po drodze lalka voodoo, za nią krzyż upamiętniający ks. Wątrobę. Długie i niemęczące podejście na Turbacz z fajnymi gorczańskimi połoninami, gdzie można się zatrzymać i spokojnie coś zjeść podziwiając widoki.

W schronisku pod Turbaczem wielkie tłumy turystów. Jak w Sopocie na Monte Cassino. Umówiłem się tam z Anulą na kawę, ale wziąłem w końcu piwo, posiedziałem chwilę i poszedłem dalej.

Turbacz rozczarowuje banalnością podejścia.

Po jakimś czasie minąłem zatłoczone do granic przyzwoitości schronisko Stare Wierchy. Anula jakimś kocim swędem załatwiła mi nocleg w eleganckiej noclegowni, więc nie oglądając się za siebie, poszedłem dalej, aż do Rabki.

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Leave a Reply