Zanim wyszedłem na szlak, pogadałem z obsługą schroniska, a kilka metrów niżej spotkałem w koncu jakichś turystów. Co najmniej cztery sztuki. Po kilku minutach pojawił się też piąty… i na tym koniec. Znowu ludzi wymiotło dokumentnie. Gdyby nie herbata w Karczmie na Kubalonce, to nie miałbym z kim zamienić nawet jednego słowa. Karczmareczka nie powiem, żeby jakoś wybitnie rozmowna była, wolała prasować coś w przejściu za barem, więc dyskusja z nią i tak dość iluzoryczna była, ale zawszeć to człowiek.
Zaraz po tym, jak zamknąłem za sobą drzwi i odszedłem na parę metrów dalej, z dachu zwaliły się zwały śniegu. Podejrzewam, że po takim prysznicu miałbym śnieg nawet w gaciach.
Ze stoickim spokojem wróciłem do człapingu po szlaku. Tu zaś było bez zmian. Zero ludzi, milion myśli. Spokój i cisza na zewnątrz, huragan w głowie. Krok za krokiem mijał szlak, aż wtarabaniłem się na Stożek i zobaczyłem robiącą zdjęcia turystkę, jupi! – pomyślałem sobie – w końcu ktoś jest! Po czym, jak podszedłem bliżej, turystka się uśmiechnęła, poszła gdzieś dalej i znikła na zawsze.
Schronisko na Wielkim Stożku jest chyba najstarszym schroniskiem w polskim Beskidzie, co widać we wnętrzu, mają mnóstwo zdjęć, dyplomów uznania, różnych wspominkowych artefaktów od metra i orła białego bez korony. Dziwne.
W schronisku bardzo sympatyczna dziewczyna z obsługi. Dość zasadnicza i konkretna, ale miła i uprzejma. Wlewała trochę radosnego życia w ściany tego schroniska – muzeum. Poprzednim razem też miałem takie wrażenie, choć to już parę lat temu było, bo w 2013 roku. Naonczas w porównaniu ze schroniskiem Soszów, tu też wydawało mi się, że ludziska sympatyczniejsze. Tu był ostatni nocleg na mojej wędrówce po GSB.





















Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz